Pierwsze pojawia się
czarne audi. Wyskakują z niego dwaj mężczyźni. Jeden z
pistoletem w dłoni biegnie między blaszaki, a drugi pędzi w moją
stronę. Widzę ich jak w zwolnionym tempie. Powoduje to mdłości,
więc znowu wracam wzrokiem na wyszczerbione deski molo.
- Wiktoria! - ktoś
szarpie mnie za ramiona. Podnoszę wzrok.
- Czy twój gniew mieści
się w jakiejkolwiek skali? - nie wiem skąd to pytanie wzięło mi
się w głowie. Po tym wszystkim co się stało moim największym
problemem jest gniew Harveya Worda.
- Kpisz sobie ze mnie? -
cedzi stawiając mnie do pionu. Troszkę kreci mi się w głowie. No dobra całkiem mocno, bo musi mnie podtrzymać, żebym znowu nie wylądowała na deskach -
Ściągaj to! - zrywa mi płaszcz z ramion. Kiedy spada na ziemię
robi mi się dużo lżej.
- Co się tu stało?! -
Lincoln wyłania się jak spod ziemi.
- Xue zepchnęli mnie z
mola - mam zadziwiająco spokojny i pewny głos. Obserwuje jak moja
marynarka ląduje koło płaszcza - Szukajcie czarnego BMW X6. Ma wybitą
przednią szybę i podziurawioną maskę - Otacza mnie ciepły,
gruby koc, który nie wiadomo skąd się wziął. Harvey ciągnie
mnie gdzieś obejmując ramieniem w pasie - Musisz zadzwonić do
Demminga - odwracam się do Lincolna, a głos mi więźnie w gardle
- Powiedz, że to nie Romero.
- Wsiadaj - czyjeś
ręce wpychają mnie do samochodu. Przecież wszystko zamoczę!
Straszne zamieszanie... Nie wiem co się dzieje. Ktoś coś mówi,
ale nie wiem kto i nie wiem czy to do mnie. Okropnie mi zimno...
Nagle zapada cisza i Harvey ciągnie mnie w swoje ramiona. Nie
widzę, ale wiem, że to on. Chcę się oprzeć wygodnie, ale
zmarznięte mięśnie nie odprężają się. Pociera moje
ramiona dłońmi ściskając mocno. Obraz za oknem przesuwa się z
jakąś dziwną nieregularnością. Jakby się zatrzymywał na
chwilę i później musiał pędzić dwa razy szybciej. Ponieważ
znowu wywołuje to mdłości zamykam oczy. Robi się tak przyjemnie.
- Przepraszam - szepcze,
ale dźwięk nie wydobywa się z moich ust.
- Hej wstawaj mała.
Mrugam szybko powiekami.
Musiałam przysnąć... Świat przestał zwalniać i przyspieszać.
Harvey odrywa mnie od siebie i wysiada z samochodu. Okrąża go i
pomaga wysiąść mnie. A nie jest to takie proste bo cała jestem zawinęłam się w przemoczony już koc. Kiedy w końcu udaje nam
się dotrzeć do windy, a z niej do apartamentu zrzuca mi go z
ramion. Przechodzą mnie dreszcze, których nie potrafię
kontrolować. Mimo że mokry dawał ciepło...
- Chodź - popycha mnie
w stronę schodów - Dzwoń po Hamisha - rzuca w stronę Anabell
stojącej w kuchni. Kim jest Hamish? Gdzieś już słyszałam to
nazwisko. Tuż przed schodami Harvey podrywa mnie na ręce. Z jednej
strony chcę się zbuntować, a z drugiej moje ścierpnięte nogi
niosłyby mnie na górę znacznie dłużej, więc ufnie opieram się
o jego ramie i jak zwykle w takiej sytuacji chłonę piękny,
kochany zapach. Idziemy prosto do łazienki i stawia mnie na
ciepłych płytkach.
- Rozbieraj się - rzuca
i mijając mnie podchodzi do wanny. Odkręca kurki, reguluje
temperaturę i wraca z powrotem do mnie. Nie wykonałam w tym czasie
żadnego ruchu.
- Harvey... - ależ
jestem schrypnięta!
- Ściągaj te mokre
ubrania.
Nie wiem czemu odebrałam
to jako krzyk, bo odezwał się zupełnie cicho. Rozpina mi bluzkę,
a ja tylko gapię się na jego palce. Wyciąga jedną rękę z
rękawa i ciągnie za drugi.
- Rozluźnij pięść
- mówi zniecierpliwiony. Zdziwiona unoszę rękę do góry i
rozluźniam uścisk. Biała nieokreślona kulka wypada na podłogę.
- Co to jest? - Harvey
robi taką minę jakby zobaczył coś obrzydliwego.
- Mój dowód - wzruszam
ramionami - Uniewinniający Romero.
Patrze na rozmoczoną i
zupełnie bezwartościową kulkę papieru i czuję wzbierającą
frustracje. Wraca czucie i znowu lodowaty dreszcz przebiega od stóp
po koniuszki włosów. Odruchowo otulam się rękoma. Harvey podnosi
kartkę z podłogi i z pogardliwą miną wyrzuca ją do kosza.
- Wrócę za kwadrans,
masz być w wannie - mija mnie i wychodzi. Nie jest tak źle... Jest
zły i to nie podlega dyskusji, ale nie wrzeszczy, ani nic z tych
przerażających rzeczy. Kurcze czuję się jakby przejechał po
mnie czołg... Prawie się przewracam, kiedy ściągam przylegające
do ciała spodnie. Moja skóra jest lodowata. Rozpinam stanik, a
odrętwiałe stawy naciągają się nieprzyjemnie. Kiedy zanurzam
się w gorącej wodzie czas przestaje mieć znaczenie.
- Wychodź - ostry głos przewierca powietrze. Otwieram oczy wystraszona. Harvey z kamienną twarzą kładzie ręcznik na ziemi przy wannie - Za kwadrans przyjedzie lekarz. Załóż to i do łóżka – rzuca jakieś rzeczy na półkę.
- Lekarz? - pytam, ale
odpowiada mi tylko trzaśnięcie drzwiami - Po co mi lekarz? - mówię
już sama do siebie. Podnoszę się i przeszywający ból głowy
dociera aż do karku. Staram się ignorować ból całego ciała i
silne zawroty głowy, kiedy się wycieram. Muszę się na chwilę
oprzeć o ścianę, bo łazienka zaczyna bardzo niebezpiecznie
wirować. Zakładam na siebie przygotowane przez Harveya rzeczy. Moja
piżama złożona z długich bawełnianych spodni i bluzki z długim
rękawem rozpinanej prawie do pępka razi całą skórę. Kiedy
tylko gorąco wody mnie opuszcza robi mi się na powrót lodowato.
Obejmuje się ramionami i powoli idę do łóżka. Opadam na nie
ciężej niż się spodziewałam zroszona potem. Dobrze, że Harvey
tego nie widzi... Ledwo udaje mi się jako tako ułożyć i nakryć
kołdrą rozlega się pukanie do drzwi.
- Proszę - nie jestem
pewna, czy mój schrypnięty głos dociera do nich, ale uchylają
się i wchodzi starszy, siwy mężczyzna.
- Dzień dobry panno
Hastings - kłania się uprzejmie zamykając na powrót drzwi -
Nazywam się Jonathan Hamish i jestem lekarzem - odpowiada na moje
spojrzenie.
- Dzień do... - chcę
powiedzie, że interwencja lekarska nie będzie konieczna, ale mam
tak sucho w gardle, że kończy się tylko na okropnie drażniącym
kaszlu.
- Proszę nic nie mówić
- podchodzi szybko do łóżka i kładzie koło niego torbę. Jego
pomarszczona twarz nie wyraża zbyt wiele, ale głos ma bardzo
uprzejmy. Siada na brzegu łóżka i zaczyna mi obmacywać szyję -
Proszę otworzyć usta - czując się jak małe dziecko robię co mi
karze. W jego dłoni pojawia się taka mała, cienka latareczka i
zaczyna dokładnie oglądać moje gardło "od środka"
kręcąc moja głową na wszystkie strony. Sięga do torby i coś w
niej przewraca.
- Proszę to przełknąć
- podaje mi plastikowa łyżkę z jakimś brunatnym płynem. Razem z
owym płynem wlewa mi się do gardła istny ogień. Kaszlę i mam
ochotę pluć, ale już za późno, bo płyn popłynął dalej. Z
pomocą nadchodzi szklanka wody, którą łapczywie pije. Lepiej.
- Co to było? - pytam i
ze zdziwieniem stwierdzam, że mogę już normalnie mówić.
- Musze się od pani
dowiedzieć kilku rzeczy, więc dobrze jakby pani mogła odpowiadać
- uśmiecha się przyjaźnie.
- Mogę prosić coś
przeciwbólowego? Głowa mi za chwilę pęknie.
- Najpierw muszę panią
zbadać - mówiąc to zaczyna układać na mojej szafce nocnej różne
instrumenty lekarskie.
Przykłada mi do czoła
elektryczny termometr i kręci głową.
- Mam gorączkę?
- 38,7 - ma zmartwiona
minę.
- To by tłumaczyło ten
helikopter... - dotyka czoła.
- Ma pani zawroty głowy?
- Straszne...
- Mdłości?
- Teraz już nie.
- Czy gdzieś się pani
uderzyła?
- W mostek i później o
zagłówek, ale nie bardzo.
Maca mi całą głowę,
ale nie czuję żadnego bólu. Kiedy dotyka miejsca między
piersiami mimowolnie zastanawiam się co by na to powiedział
Harvey. Stwierdza, że kości mam całe co jest dla mnie oczywiste i
zaczyna całą serię badań. Trwa to i trwa, aż mam wrażenie, że
do kompletu brakuje tylko inspekcji ginekologicznej. Nawet ku mojemu przerażeniu ślady na nadgarstkach zostały nasmarowane jakąś maścią, a doktor nie pytał o żadne szczegóły...
- Ból głowy spowodowany
jest szokiem termicznym i wyziębieniem. Zostawię pani tabletki,
ale proszę je brać tylko jeśli ból okaże się nie do
zniesienia. Może ani teraz wziąć jedną.
Z radością otwieram
flakonik, a doktor podaje mi wodę.
- Zawroty są spowodowane
wysoką temperaturą. Dostanie pani teraz zastrzyk - paraliżuje
mnie ta informacja - Spowoduje zbicie temperatury i senność, więc
może pani dużo spać. Ale to dobrze, bo tym sposobem szybciej pani
dojdzie do siebie. Proszę zostać w łóżku przez kilka
najbliższych dni.
Nie ma mowy! Mam nowe
zadanie. W końcu rozwiązano mi ręce... Nie patrze w stronę
mężczyzny, kiedy słyszę szelest rozpakowywanej strzykawki i
igły. Teraz mam mdłości...
- Musi się pani odwrócić
na brzuch - odzywa się z pełnym profesjonalizmem.
- No tak...
Zaciskam rękę na
poduszce, kiedy substancja zostaje wtłoczona w moje ciało. Piecze!
Wacik przeciera mój pośladek, kiedy igła znika. Jezu mam ochotę
się rozpłakać! Nienawidzę igieł!!
- Teraz proszę się
starać usnąć - mówi lekarz przykrywając mnie na powrót kołdrą
- Kiedy się pani obudzi będzie już lepiej.
- Dziękuję doktorze -
mówię odwracając się na plecy.
- Zajrzę do pani jutro i
zobaczymy jak się będziemy czuli - znowu przyjazny uśmiech. Gdyby
nie sytuacja w jakiej się znalazłam byłoby nawet miło.
- Dziękuję - powtarzam.
Pakuje z powrotem
wszystkie rzeczy do torby i wstaje.
- Do widzenia panno
Hastings.
Kiwam tylko głową, bo
ogarnia mnie straszna senność. Lekarz wychodzi. Nie mogę jeszcze
usnąć, bo muszę porozmawiać z Harveyem. Muszę mu wszystko
wyjaśnić. Może zajrzy tu za chwilę. Oczy same się zamykają. Co
on mi dał? I czemu to nie był Peter? Harvey musisz się
pospieszyć...
***
Kiedy się budzę deszcz
już nie pada. Słońce świeci wysoko na niebie i nie burzy tego
ani jedna chmurka. Jestem totalnie zdezorientowana. Próbuje wybadać
jak się czuję, ale całe ciało mam ociężałe i jakby zmęczone.
Zerkam w bok. Oczywiście łóżko jest puste, ale pościel jakby
trochę zmierzwiona... Był tu? Odwracam się w drugą stronę. Na
łóżku stoi szklanka wody i tabletki na ból głowy. Moje oczy
wędrują do elektrycznego budzika. CO?? Jest prawie południe!
Przespałam cały wieczór, noc i pół dnia! Przecieram oczy i
siadam. Pewnie, że tu był! Musiał gdzieś spać... Muszę siusiu.
Jestem kompletnie wyczerpana. Kiedy wracam z łazienki mam lekką
zadyszkę. Zostanie w łóżku nie jest najgorszym pomysłem.
Rozlega się ciche pukani do drzwi i wchodzi Anabell.
- Już pani nie śpi? -
uśmiecha się w troską.
- To aż nieprzyzwoite...
- Szybciej pani
wyzdrowieje. Zaraz wrócę z czymś do jedzenie.
Nie czekając na
odpowiedź wychodzi. Chyba nie byłoby dla niej nowością, że nie
jestem głodna... Kiedy wraca aromat rosołu rozchodzi się po
sypialni. Rozkłada mi na kolanach stolik śniadaniowy i stawia na
nim talerz.
- Dziękuję.
- Doktor Hamish zostawił
tabletki. Proszę je wziąć po zjedzeniu.
- Czy Harvey... -
właściwie o co ja chcę zapytać?
- Pan Word pojechał do
sądu. Powiedział, że zajrzy do pani po południu.
- Ok - kiwam głową nie
martwiąc się na zapas. Powinnam zadzwonić do pracy... ale nie mam
telefonu. Nie mam też samochodu, który pewnie już został
wyłowiony z dna zatoki. Zjadam zupę i czuję minimalną poprawę
samopoczucia. Zmęczenie trochę ustąpiło. Znowu pukanie do drzwi.
Anabell wsuwa się po raz kolejny.
- Przyszła pani Word -
mówi zbierając naczynia - Mogę ją wpuścić, czy chce pani
odpocząć?
- Pewnie, że ją wpuść.
Chociaż nie bardzo mam
ochotę na wizyty nie wyobrażam sobie odesłania Marthy.
- Dzień dobry kochanie -
Martha cała elegancka i pachnąca wpada do sypialni ze swoją
nieodłączną porcją energii - Jak się czujesz? - z troską i
subtelnością buldożera siada na łóżku i mnie obejmuje.
- Nie kręci mi się już
w głowie, więc nie jest źle.
- Biedactwo! Czegoś ci
trzeba?
- Dziękuję, ale Anabell
doskonale o mnie dba.
- O tylko by spróbowała
inaczej, a Harvey już by się z nią rozprawił - uśmiecha się
dobrotliwie.
- Jak to?
- Nic ci nie mówił?
- Nie mięliśmy jeszcze
okazji porozmawiać - wzruszam ramionami.
- Jak to? - tym razem
pyta Martha.
- Wczoraj po wyjściu
lekarza usnęłam i obudziłam się dopiero dzisiaj w południe...
Poza tym chyba jest na mnie trochę zły.
- Przejdzie mu - macha niedbale ręką - Zwyczajnie wariuje, jeśli chodzi o ciebie. Postawił na nogi całą
służbę. Anabell ma zaglądać do ciebie co godzinę i spełniać
wszystkie zachcianki, a przy wejściu stoją dwaj ochroniarze...
- Po co dwaj ochroniarze?
- Bo zadarłaś z tym
kartelem - mówi jakby to w ogóle nie robiło na niej żadnego
wrażenia - No i dzwonił do mnie rano, żebym do ciebie zajrzała i
sprawdziła, czy wszystko w porządku. Oczywiście zrobiła bym to
nawet bez jego prośby. I przyniosłam ci coś na polepszenie
humoru.
Papla jak najęta, ale to
pozwala mi myśleć trochę bardziej optymistycznie o tym wszystkim.
Sięga do eleganckiej torby z lakierowanej skóry i wyciąga katalog
Louboutina. Nowy na sezon jesień-zima!
- Wyszedł już nowy
katalog?!
- Nie... - unosi
równiutkie brwi - Ale możemy go już obejrzeć... - błyska
radosnym uśmiechem.
Przeglądamy go z dobrą
godzinę analizując but po bucie. W tym czasie Anabell przychodzi
aż dwa razy... Obie zupełnie się zatracamy w komentowaniu nowych
modeli naszej ukochanej marki. Martha jest zabawna i bystra, chociaż
momentami zupełni gubi poczucie rzeczywistości.
- A jak się ty czujesz?
- pytam, kiedy już porządnie zmęczona tym gadaniem zamykam w
końcu katalog.
- No cóż pomijając, że
ten pieruński gips doprowadza mnie do istnej furii... to myślę,
że już wszystko w porządku.
- Cieszę się.
Milczymy przez chwilę,
co przyjmuję z radością, bo znowu zaczyna mnie boleć głowa.
Niespodziewanie drzwi się otwierają i wchodzi Harvey. Omiata nas
wzrokiem zatrzymując go chwilę dłużej na mnie.
- Dzień dobry - mruczy.
Jest w szarym, nienagannym garniturze.
- Cześć dzieciaku - to
najdziwniejsze co Martha mogła powiedzieć. Zatrzymuje się w
nogach łóżka.
- Jak się czujecie?
Obie.
- Doskonale! - odpowiada
Martha machając gipsem. Kiwam tylko twierdząco głową na
potwierdzenie jej słów, ale wcale tak nie jest.
- Przyjechałem się
tylko przebrać, mam jeszcze kilka spotkań - wskazuje na garderobę
i zwraca się w jej stronę. Martha podrywa się z miejsca.
- Idę poprosić Anabell
o herbatę!
Harvey zatrzymuje się w
pół kroku i odwraca się do niej ze zmarszczonymi brwiami.
- Nie rób takiej groźnej
miny! Przychodzi tu co pięć minut!
Uspokojony wchodzi do
garderoby. Ostatecznie zostaję sama... Chyba nie tak to miało być.
Dlaczego się cieszyłam, że na mnie nie wrzeszczy? Nie pozwolę na
to, żeby był taki oziębły i milczący. Zrzucam z siebie kołdrę
i powoli ściągam nogi z łóżka. Ignoruje zimny dreszcz i słabość
mięśni. Wstaje i chwilę czekam na zawroty głowy. Nie nastają,
więc ruszam w stronę przymierzalni. Muszę wyglądać jak kupka
nieszczęścia taka blada i w wymiętej piżamie, ale mam to teraz
gdzieś. Otwieram drzwi i na drżących nogach wchodzę do środka.
Przebrany w grafitowy, elegantszy zestaw stoi przed lustrem w lekkim
rozkroku i wiąże krawat. Jezu jest tak oszałamiająco
przystojny...
- Dlaczego wstałaś? -
pyta sucho i karcąco patrząc na mnie w lustrze.
- Chciałam porozmawiać
zanim wyjdziesz...
- Wracaj do łóżka - rozkaz.
Jest lodowato zimny.
Przytłaczająco daleki...
- Przepraszam cię. Wiem,
że zachowałam się bezmyślnie... I chciałam podziękować.
Odwraca się w stronę
wieszaka i bierze z niego marynarkę. Zakłada ją i zapina
kompletnie nie zwracając na mnie uwagi. Robi parę kroków w moją
stronę patrząc na mnie jak na jakiś obiekt ustawiony na drodze.
Mrugam szybko, a moim ciałem wstrząsa kolejny dreszcz. Jasna
cholera nie stawie mu czoła w takiej kondycji!!
- Powiedz coś - prawie
szepcze - Cokolwiek.
- Wracaj. Do. Łóżka -
cedzi ze złością nie zamierzając się do mnie zbliżyć.
Robi mi tym taką
straszną przykrość, że prawie zginam się w pół. Mimo to nadal
stoję wyprostowana. Patrzy na mnie tak strasznie wrogo... Tak
niechętnie. Rani mnie do żywego i ze złością stwierdzam, że
strasznie chce mi się płakać. Jestem tak osłabiona, że nie
potrafię tego powstrzymać. Nie no, na łzy go nie będę brała...
Odwracam się w miarę możliwości szybko, chociaż i tak muszę
się podeprzeć gałki w drzwiach, bo obraz dołącza z sekundowym
opóźnieniem.
- Wszystko w porządku?
- słyszę za sobą cichy głos z wkradającym się niepokojem.
Z godnością idę prosto
do łazienki. Zamykam za sobą drzwi i opieram się ciężko o kran.
Słyszę jak drzwi wejściowe się otwierają i stukot obcasów
rozlega w pokoju.
- W łazience - cichy
głos Harveya - Dzięki, że wpadłaś.
- Nie ma sprawy. Nie
musiałeś mnie o to prosić!
Drzwi się zamykają.
Stoję tak parę minut odzyskując równowagę. Brawo! Nie jest ze
mnie taka skończona beksa. Nie uroniłam ani łzy. Zabawne jest, że
przed poznaniem Harveya nie płakałam prawie nigdy. No chyba, że
umierałam! A teraz? Pan mecenas krzywo spojrzy, tupnie nogą, a ja już nie
wytrzymuje... Przejdzie mu... Zwyczajnie musi się z tym uporać.
Wychodzę z łazienki już w nieco lepszym humorze (co nie oznacza
dobrym!).
- Wskakuj pod kołdrę -
Martha czeka wygodnie rozłożona po stronie Harveya. Uśmiecham się
niewyraźnie, ale ona to bagatelizuje machnięciem ręki.
- Przejdzie mu!
Pijemy herbatę, ale moje
gardło nie do końca znosi gorący napój. Kładę się zupełnie
wykończona tym popołudniem i nawet nie wiem kiedy zasypiam. Budzi
mnie pukanie do drzwi. Anabell wchodzi na palcach i sprawdza czy
śpię. Marthy już nie ma.
- Przyszedł doktor
Hamish proszę pani.
Znowu palący płyn na
gardło działa cuda. Gorączka spadła do 37,5, ale doktor uparł
się na kolejny zastrzyk. Tym razem mam już siłę powiedzieć jak
bardzo jestem z tego niezadowolona. Udaje, że nie widzę uśmiechu
wykrzywiającego mu usta.
- Czy znowu będę po nim
spała? - przekręcam się z powrotem na plecy.
- Myślę, że co
najmniej do rana.
- To niedobrze.
- Dla pani organizmu to
bardzo dobrze.
Ale nie dla mojego
związku!
- Jeśli rano nie będzie
pani miała gorączki może się pani pokręcić trochę po domu,
ale nie za dużo i ciepło ubrana.
- Brzmi super tylko
będzie pan tak uprzejmy powiedzieć to Harveyowi i Anabell? Dzisiaj
ledwo pozwolili mi wstać do łazienki.
Śmieje się
dobrodusznie. To bardzo miły człowiek.
- Oczywiście, że
przekaże. I tak muszę złożyć szczegółowy raport z wizyty panu
Wordowi. Bardzo się o panią martwi - wstaje i rusza do drzwi -
Proszę odpoczywać panno Hastings. Do zobaczenia jutro.
Wychodzi zostawiając
mnie z tym newsem. Jezu muszę się ruszyć! Musze coś zrobić! Mam
już dosyć leżenia... Dosyć spania i dosyć czekania co się
stanie dalej. Mogłabym popracować, ale nie mam laptopa. Na
szczęście został w biurze, więc chociaż to mi zostało. Nie mam
telefonu, nie mam tu telewizora, radia... Jestem zupełnie odcięta
od świata gwardią ochroniarzy i Anabell! Może zanim zmorzy mnie
sen mogłabym zejść na dół pooglądać telewizje..? Okryła bym
się kocem. Przekręcam się na bok tuląc do Harveyowej poduszki i
zastanawiam się co bym obejrzała. Może coś Tarantino, albo
Burtona? "Big Fish"! Tak to jest to na co mam ochotę!
***
Otwieram oczy i jest
zupełnie widno, a słońce znowu świeci nad horyzontem. Cholera
jasna znowu przespałam pół dnia! Podnoszę głowę nadal wtulona
w poduszkę Harveya i patrzę na jego budzik. Dziesiąta. Aż i
dopiero dziesiąta. Chwila moment! Skoro jestem nadal przytulona do
tej poduszki... gdzie spał Harvey? Strach, zawód i żal ściskają
mi serce. Odpycham szybko wszystkie czarne myśli i przeciągam się
oceniając stan mojego ciała. Odpukać nic nie boli... Wstaje
ostrożnie i dostrzegam nowy obiekt na szafce nocnej. Telefon. Taki
sam jak ten Harveya tylko, że biały... Biorę go do ręki i
oglądam z każdej strony. Kto go tu przyniósł? Odblokowuje i
przeglądam szybko opcje. Są tu wszystkie moje kontakty. No cóż
oddam go, jak tylko będę mogła stąd wyjść i kupić sobie nowy.
Wybieram szybko numer do Mayi.
- Jezu Wik to naprawdę
ty? - odbiera po pierwszym sygnale.
- Tak... Kurcze, ale się
porobiło...
- Jak się czujesz?
- Dzisiaj już dobrze,
chociaż powiem ci na pewno jak tylko wstanę z łóżka.
- Więc mogę do ciebie
przyjechać?
- Błagam zrób to
inaczej zwariuje!
- W takim razie już
wychodzę.
- Czekaj! Daj mi
godzinę... Dwa dni nie wychodziłam z łóżka!
- Ok godzina.
Wstaje i stwierdzam, że
czuje się naprawdę nieźle. Nawet wykonuje próbny obrót i
wszystko działa jak należy. Najpierw idę pod prysznic i czysta ze
świeżymi włosami, w świeżym ubraniu czuję się duże lepiej.
Oczywiście według zaleceń lekarza prócz jeansów i t-shirta mam
na sobie ciepłe skarpetki i ciepłą bluzę. Kiedy schodzę na dół
Anabell standardowo krząta się po kuchni.
- Wstała pani! - mówi z
autentyczną radością.
- Czuję się już
zupełnie dobrze.
- Bardzo się cieszę.
Śniadanie?
Kiwam twierdząco głową,
Wczoraj prócz lekkiej zupy nie ruszyłam niczego, a i w pechowy
wtorek załapałam się tylko na śniadanie. Po minucie pojawia się
przede mną wielki talerz aromatycznych naleśników. Bez marudzenia
zabieram się za jedzenie, ale niestety niewiele jestem w stanie
zmieścić. Po posiłku przełykam porcję medykamentów, które
zostawił doktor. Siedzę przy bufecie i przeglądam gazetę, kiedy
w salonie pojawia się jakiś obcy mężczyzna.
- Przepraszam, że
przeszkadzam, ale przyszła agentka Brompton.
- Niech wejdzie! - mówię
szybko domyślając się, że to nowy ochroniarz.
Po sekundzie Maya pojawia
się w wejściu. Uśmiecham się na widok jej starań, żeby nie
gapić się na wszystko z otwartą buzią.
- Jak dobrze cię widzieć
- zeskakuje z wysokiego krzesła i pędzę do niej z odsieczą.
Cmokamy się w policzki i ciągnę ją za rękę wgłąb salonu -
Anabell jak coś będę w gabinecie - jak coś oznacza "jak
wróci Harvey"
- Przygotować coś do
picia?
- Napijesz się czegoś?
- Może wody - odpowiada
cicho.
- Panno Hastings?
- Ja dziękuję nie
zmieszczę już nic więcej - uśmiecham się sama troszkę
skrępowana profesjonalizmem Anabell.
- Za chwile przyniosę
wodę do gabinetu.
Idziemy do gabinetu, a
Maya ciągle dyskretnie rozgląda się na boki.
- Kurcze, Wik... - nie
wytrzymuje, kiedy wprowadzam ją do swojego własnego sanktuarium i
widzi zdjęcie mojej matki.
- Wiem, wiem... - sadzam
ją na jednym z foteli, a sama siadam na drugi - Do tej pory nie
mogę uwierzyć, że to wszystko jest prawdziwe.
- To zdecydowanie więcej
niż mogłam sobie wyobrazić.
- Bo tego nie da się
wyobrazić! W życiu nawet nie marzyłam o przebywaniu w takim
miejscu.
Dyskusje przerywa nam
pukanie. To Anabell z tacą. Stawia przed Mayą szklankę i dzbanek
z wodą.
- Dziękuję bardzo -
dziewczyna lekko się rumieni. Anabell uśmiecha się grzecznie i
wychodzi.
- A jak ty się czujesz?
- pyta zmartwiona.
- Teraz już dobrze, ale
przez dwa dni byłam ledwo przytomna...
- Harvey bardzo się o
ciebie troszczy.
Spuszczam głowę i kiwam
nieznacznie.
- Co jest?
- Nie odzywa się do mnie
od dnia wypadku.
- Dlaczego?
- Długa historia...
Obiecałam mu, że nie będę się bez sensu narażała i jednym z
warunków było nie jechanie na Surf. Oczywiście miał rację...
- On się naprawdę
martwił Wik... Dzwoniłam do niego w sprawie tej wizyty.
- Po co?
- Ty nie miałaś
telefonu... Chyba się ucieszył, że trochę z tobą pobędę.
- Nie rozmawia ze mną,
nie widujemy się, bo po tych strasznych antybiotykach przespałam
3/4 czasu, a dzisiaj nawet nie spał w sypialni.
Milczymy chwilę.
- Myślę, że nie
powinnaś się za bardzo martwić. Pewnie wkurza go, że nie może
ci zapewnić bezpieczeństwa. Carlo mówił, że przez ostatnie dni
jest wyjątkowo cichy...
No tak... Drogi Carlo -
chłopak mojej przyjaciółki - jest z nim codziennie i to przez
większość dnia.
- Co jeszcze mówił
Carlo?
- Nic więcej - Maya
zaczyna się śmiać.
- A co w biurze?
Znaleźliście BMW?
- Kamień w wodę!
- Jasne...
- Przywiozłam ci laptopa
i pozdrowienia od Linca i Chrisa.
- Genialny pomysł z
laptopem! Chris mnie pozdrawia?
- No jasne, czemu nie?
- Troszkę się
posprzeczaliśmy...
- Tak? Nic nie mówił!
Gawędzimy o pracy
jeszcze przez jakiś czas, po czym Maya zaalarmowana zdaje się moim
ziewnięciem zbiera się do wyjścia. Nie pomaga tłumaczenie, że
nie usnę, choćby nie wiem co i ma zostać. Po odprowadzeniu jej do
holu, gdzie jeden z ochroniarzy przywołuje windę dostaje nakaz
powrotu do łóżka.
Po wyjściu Mayi wracam do gabinetu i siadam za biurkiem otwierając laptopa. Sprawdzam maile i odpisuje na wszystkie wymagające odpowiedzi. Piszę raport z zajścia na Surf i wysyłam do Brumera. Zabieram się za porcję raportów, kiedy moja piastunka zarządza przerwę na obiad. Dziwnie się je w samotności. Bloomberg bez jego pana traci urok. Skubię znowu zupełnie bez apetytu ravioli ze szpinakiem. Jestem dziwnie zmęczona. Jakbym ślęczała nad dokumentami całą noc. To pewnie pozostałości po gorączce i antybiotykach. Zastanawiam się czy mogę troszkę podpytać Anabell o Harveya. Nie... Nie znam jej jeszcze za dobrze... Może kiedyś. Kiedy kończę idę jeszcze chwilę popracować. Później przychodzi doktor. Nawet nie bada mnie zbyt dokładnie, a zamiast zastrzyku dostaje trochę słabsze tabletki. Po jego wyjściu robię sobie wieczór filmowy z Big Fishem, a kiedy się kończy jest już dziewiąta i jest ciemno. Przełykam gorycz i wspinam się na górę. Zakładam lżejszą bawełnianą koszulkę na ramiączkach. przechadzam się po garderobie dotykając rzeczy Harveya. Jak idiotka przytulam się do jednej z koszul i wyobrażam sobie że jest nim wypełniona. Jak strasznie za nim tęsknie... To przez to jestem zupełnie bez energii. Gdzie on teraz jest? Nie dopuszczam do siebe myśli "z kim?". Naprawdę jest aż tak wściekły, że nie wróci do własnego domu, bo ja tu jestem? Bez niego jestem zupełnie wypompowana i pusta w środku. Och kochany tęsknie!! Potrzebuje cię, żeby ożyć! To przez jego nieobecność mogłabym leżeć godzinami i gapić się w sufit. I to właśnie robię. Kładę się, przykrywam szczelnie kołdrą i gapię w sufit.
I nic się nie dzieje.
Leże i patrzę w górę.
I patrzę.
Przestaje nawet mrugać.
Pieką mnie oczy.
Usypiam.
Sama...
____________________________________________________________________________
Pisząc ten rozdział słuchałam w kółko i w kółko jednej piosenki. Doprowadziłam się do skrajnej depresji i uważam, że jeśli książki mogłyby mieć podkład muzyczny ten rozdział miałby taki: "My all".
Po wyjściu Mayi wracam do gabinetu i siadam za biurkiem otwierając laptopa. Sprawdzam maile i odpisuje na wszystkie wymagające odpowiedzi. Piszę raport z zajścia na Surf i wysyłam do Brumera. Zabieram się za porcję raportów, kiedy moja piastunka zarządza przerwę na obiad. Dziwnie się je w samotności. Bloomberg bez jego pana traci urok. Skubię znowu zupełnie bez apetytu ravioli ze szpinakiem. Jestem dziwnie zmęczona. Jakbym ślęczała nad dokumentami całą noc. To pewnie pozostałości po gorączce i antybiotykach. Zastanawiam się czy mogę troszkę podpytać Anabell o Harveya. Nie... Nie znam jej jeszcze za dobrze... Może kiedyś. Kiedy kończę idę jeszcze chwilę popracować. Później przychodzi doktor. Nawet nie bada mnie zbyt dokładnie, a zamiast zastrzyku dostaje trochę słabsze tabletki. Po jego wyjściu robię sobie wieczór filmowy z Big Fishem, a kiedy się kończy jest już dziewiąta i jest ciemno. Przełykam gorycz i wspinam się na górę. Zakładam lżejszą bawełnianą koszulkę na ramiączkach. przechadzam się po garderobie dotykając rzeczy Harveya. Jak idiotka przytulam się do jednej z koszul i wyobrażam sobie że jest nim wypełniona. Jak strasznie za nim tęsknie... To przez to jestem zupełnie bez energii. Gdzie on teraz jest? Nie dopuszczam do siebe myśli "z kim?". Naprawdę jest aż tak wściekły, że nie wróci do własnego domu, bo ja tu jestem? Bez niego jestem zupełnie wypompowana i pusta w środku. Och kochany tęsknie!! Potrzebuje cię, żeby ożyć! To przez jego nieobecność mogłabym leżeć godzinami i gapić się w sufit. I to właśnie robię. Kładę się, przykrywam szczelnie kołdrą i gapię w sufit.
I nic się nie dzieje.
Leże i patrzę w górę.
I patrzę.
Przestaje nawet mrugać.
Pieką mnie oczy.
Usypiam.
Sama...
____________________________________________________________________________
Pisząc ten rozdział słuchałam w kółko i w kółko jednej piosenki. Doprowadziłam się do skrajnej depresji i uważam, że jeśli książki mogłyby mieć podkład muzyczny ten rozdział miałby taki: "My all".
Dziewczyny nie wiem co się pokręciło, ale przynajmniej u mnie posty wyświetlają się w złej kolejności. Nie mam teraz czasu tego poprawić, więc mam nadzieję, że sobie poradzicie. Jak tylko wrócę po południu zaraz się tym zajmę. Przepraszam i przesyłam buziaki!
OdpowiedzUsuńu mnie to samo jest:) ale się nie martw:) poradzimy sobie:) buziaki:*:*:*:*
OdpowiedzUsuńM.
Wszystko w porządku, nie przejmuj się. Ważne, że są ponumerowane.
OdpowiedzUsuńRobi się coraz ciekawieeej, łaa!
Czekamy, czekamy na następną porcję.
Wierna Fanka. (również z buziakami, a co!:*)