środa, 16 stycznia 2013

SPICE Rozdział 30


    Nic mnie nie budzi, ale nie chce mi się już dłużej spać. Otwieram oczy i pierwsze co widzę to Harveya. Patrzy na mnie tym niezgłębionym wzrokiem, ale twarz ma pogodną i łagodną. Tak chce zaczynać każdy dzień!
    - Dzień dobry - całuje mnie w czubek nosa. Odpowiadam mu uśmiechem. Przeciągam się i krzywię z bólu.
    - Bardzo cię boli?
    Boli jak jasna cholera!! Cały tyłek jest obolały i piekący.
    - To fajny ból... - obejmuje go i przyciągam do siebie. Jest taki twardy i ciepły - Nie biegasz dzisiaj?
    - Dzisiaj postanowiłem spróbować jak smakuje leniuchowanie.
    - I jak smakuje?
    - Przerażająco przyjemnie. Zwłaszcza, że leżę tak od dwóch godzin...
    - Co robiłeś przez dwie godziny?!
    - Najpierw cię przytulałem, a później na ciebie patrzałem. Teraz znowu chcę cię przytulać...
    Śmieje się nieco ochryple i mimowolnie rumienie.- Troszkę mnie wczoraj wyeksploatowałeś - robi mi się gorąco na samo wspomnienie tego pierwotnego uczucia jakie mną zawładnęło.
    - Kiedy tylko zechcesz pani - całuje moją dłoń. Mój mroczny książę... - Tak się zastanawiałem... - zawahał się na chwilę.
    - Tak?
    - Tylko się nie denerwuj, bo mogę cię już męczyć tematem twoich byłych.
    Wywracam oczami.
    - Co znowu chcesz wiedzieć?
    - Dlaczego rozstałaś się z Peterem? Wydaje się bardzo porządnym facetem. Wczoraj po komisariacie pojechałem jeszcze do szpitala i rozmawialiśmy chwilę. Jest naprawdę w porządku.
    Unoszę brew. Chcę wiedzieć o czym rozmawiali? Pomijając, że po pierwszym spotkaniu uznał, że Peter na mnie leci?
    - To on się rozstał ze mną - mówię spokojnie.
    - Zostawił ciebie? - nie wierzy mi w to i bardzo mi tym pochlebia.
    - Powiem ci jeśli ty opowiesz coś o swoim małżeństwie?
    Zamiera na chwilę patrząc mi w oczy. Przez moment się odsłania i widzę całą gamę emocji. Złość, niepewność, ...strach? Co się musiało wydarzyć?!
    - Ok ty pierwsza.
    Unoszę się wyżej na łokciach. Naprawdę zdradzi mi swój sekret?!
    - Poznaliśmy się kiedy byłam na trzecim roku studiów. Był początkującym lekarzem z wielkimi aspiracjami. Straciłam głowę dla tego akcentu! Po roku zamieszkaliśmy razem. Wyprowadziłam się od babci z Monterey i przeniosłam na stałe do San Francisko, później ja zaczęłam na poważnie myśleć o FBI, Peter dostał ofertę z Memorial, więc niewiele myśląc przenieśliśmy się dalej do NY. Żyliśmy w prawdziwej sielance. Wszystko nam wychodziło, wszystkie drzwi się otwierały do pewnego momentu. To było podczas jednej z moich pierwszych akcji. Wypadłam przez okno i trochę się potłukłam. Na moje nieszczęście trafiłam na jego dyżur. Opatrzył mnie i niby wszystko było w porządku puki nie straciłam przytomności wychodząc ze szpitala. Wystraszył się tak bardzo, że tak mu już zostało... Od tej chwili było coraz gorzej. Nie mogłam mu opowiadać żadnych szczegółów z pracy, chociaż niektóre były naprawdę niezłe! Cały czas powtarzał tylko, żebym na siebie uważała. Kiedy dostałam własną grupę nie odzywał się do mnie przez kilka dni... No i w końcu się doigrałam. Jak to się mówi trafiła kosa na kamień - nabieram powietrza i skubię mikroskopowej wielkości nitkę wystającą z poduszki - Zostałam ranna i musiał mnie poskładać do całości. Nie odstępował mnie dzień i noc, aż miałam go serdecznie dosyć. I postawił ultimatum. On, albo praca... Zrobił to w momencie jak zostałam promowana na agenta specjalnego i... - przełykam ślinę - Nie potrafiłam z tego zrezygnować... To tyle - odwracam się z powrotem do Harveya. Obserwuje mnie uważnie w milczeniu - Cała historia.
    - Ale nadal się przyjaźnicie?
    - Bo jest doskonałym przyjacielem, z którego nigdy nie zrezygnuje - uśmiecham się - Nawet musiałam to przetłumaczyć jego żonie...
    - Musi cię lubić...
    - Nienawidzi mnie! - nie mogę powstrzymać śmiechu.
    - A po tym wszystkim co was łączyło... Bycie przyjaciółmi nie jest trudne?
    - Wiem do czego zmierzasz, ale nauczyliśmy się kochać jak rodzeństwo. Jakkolwiek wydaje ci się to niemożliwe. Mam dwóch przyjaciół, którzy są facetami i cokolwiek byś nie powiedział nie zrezygnuje z nich.
    - Dwóch?
    - Mhm.
    - Drugi to Lincoln, czy Chris?
    - Juan Gomero.
    - Gomero?
    - Tak. Jego poznałam kiedy wrócił z misji w Afganistanie. Był strzępkiem dzisiejszego Juana. Przeszliśmy razem nie jedno i jest mi najlepszym bratem jakiego sobie mogłam wymyślić.
    - Ok... - mówi ostrożnie.
    - Teraz twoja kolej.
    Ciekawość wyparowuje w momencie. Spina się i zaciska szczękę.
    - Chcesz usłyszeć coś o moim małżeństwie?
    - Mhm - również się spinam. Cóż on ma do ukrycia.
    - Poznałem Rosalie na studiach - siada, opiera się plecami o zagłówek i patrzy sztywno przed siebie. Rosalie... To imię chyba zacznie wywoływać u mnie jakąś ciężką chorobę... - Przeniosła się na Harvard z Sorbonnu. Nie mówiła najpłynniej po angielsku i zwariowałem na punkcie tego akcentu - robi krótką pauzę i muszę się uśmiechnąć - No i historia jest prosta. Była najpiękniejszą dziewczyną jaką spotkałem i chciałem ją mieć. Więc ją dostałem... - znowu krótka pauza.
    Mówienie o tym naprawdę sprawia mu duży problem... A ja zaczynam czuć irracjonalną zazdrość...
    - Zanim porządnie zaczęliśmy studia byliśmy już po ślubie, ja rozwiązałem pierwszą sprawę dla Jessici, a Rosalie była w ciąży. Dopiero później miało się okazać, że wcale nie byliśmy takimi dziećmi szczęścia jak nam się wtedy wydawało. Starczy ci na razie - podnosi się z łóżka.
    - No jak to?! Podsyciłeś moją ciekawość musisz skończyć!
    - Wik to nie jest jedna z sensacyjnych historyjek jakie lubią kobiety - mówi ostro - To moje życie i nie lubię o tym mówić.
    - Przepraszam - mówię szybko. Jeśli nacisnę zbyt mocno już nigdy nic nie usłyszę. Wspinam się szybko na kolana i przytulam się do jego pleców, bo zdążył już usiąść na brzegu łóżka - Naprawdę przepraszam - tulę go mocno i zaczyna się odprężać - Masz rację wstrętne ze mnie babsko - chcę wrzucić trochę luzu.
    - Masz teraz dwie opcje - odzywa się powoli - Albo coś na siebie założysz... i zejdziemy na śniadanie, albo znowu cię przelecę.
    Sięga do tyłu, łapie mnie za udo i zatrzymuje dłoń tuż pod pośladkiem. Aż wstrzymuje oddech, żeby nie poczuć bólu.
    - Jestem bardzo głodna - podrywam się szybko i biegnę do łazienki.

    Idę szeroką alejką Central Parku i staram się nie stresować. Boję się trochę tego co chce mi powiedzieć... Gniotę w ręce kluczyki od jaguara. Przypomina mi się jak Harvey śmiał się z mojej miny, kiedy mi je dał.
    - Chyba nie chcesz iść na nogach, a może się zrobić dosyć niezręcznie kiedy cię zawiozę.
    Nie przyjmował do wiadomości, że są jeszcze inne środki transportu zwłaszcza, że muszę pokonać tylko kilka przecznic. Na nic się to nie zdało. Był zadziwiająco spokojny, jakby kompletnie nie obchodziło go to, że idę się spotkać z moim byłym, żeby porozmawiać o naszych relacjach...

    Widzę go z daleka. Czarna plama na tle zieleni trawy i jasnej szarości kamienia fontanny. Rozmawia przez telefon i kończy, kiedy mnie dostrzega. Wchodzę na żwirową ścieżkę i muszę zwolnić, bo cienkie obcasy czerwonych szpilek wbijają się w nią głęboko. Wygląda dokładnie tak jak dwa tygodnie temu. Nie wiem czego się spodziewałam... Że osiwieje z rozpaczy za mną? Czarne jeansy, czarny t-shirt i czarna skórzana kurtka. Czarne włosy, oliwkowa karnacja i pieruńsko bystre oczy. Dominik. Równie przystojny co nieokiełznany i niebezpieczny.
    - Punktualność godna pochwały - odzywa się niepewnie.
    - Tak już mam - wzruszam ramionami.
    - Nigdy nie zawodzisz?
    - Ty to powiedziałeś - nie chcąc się witać przysiadam od razu koło niego na murku. Ignoruję ból pupy i myślę od razu o Harvey'u. Czy to miał na celu? - Co chcesz mi powiedzieć? - okręcam się delikatnie tak, żeby być przodem do niego, ale nie za blisko.
    - Tak od razu do rzeczy? Gdzie twoje maniery nawet się nie przywitałaś.
    Wiem, że taką niedbałą nonszalancją chce zatuszować emocje. Być może stres? Patrze mu w te wielkie, czyste oczy i staram się zachować maksymalny spokój i opanowanie.
    - Przepraszam - mówi w końcu otwierając przede mną takiego Dominika jakiego chce zapamiętać. Normalnego faceta, który bawił mnie do łez. Kiwam głową. Nie bardzo wiem co powinnam na to odpowiedzieć.
    - Co słychać?
    Uśmiech, który by powalił na kolana każdą kobietę. Ale nie tą, która przeżyła gorącą noc w towarzystwie Harveya Worda...
    - Wiesz... Ostatnio trochę w rozjazdach...
    - Tak?
    - Tak. Ostatnią spokojną noc spędziłem z tobą...
    - Eee! Słyszałam, że nie taki diabeł straszny.
    - Fakt, trochę inaczej go zapamiętałem - uśmiech - Schrzaniłem najprawdopodobniej jedną z najważniejszych rzeczy w moim życiu i przepraszam - ma bardzo zdesperowaną minę. Zaskakuje mnie. Jestem zakłopotana chociaż staram się udawać, że wcale nie - Nie wiem, co mam zrobić, żebyś wybaczyła...
    Ja też... To niemożliwe, bo chcę tylko Harveya.... To jedyna myśl jaka mnie nawiedza w tej chwili.
    - Nawrzeszcz na mnie zrób cokolwiek, ale odezwij się.
    - Nie wiem co mam ci powiedzieć Dominik - mówię zupełnie szczerze.
    - Powiedz to co czujesz.
    - Czuję, że jest mi bardzo przykro i boję się, że stracę przyjaciela jakiego w tobie miałam.
    Oczy mu świecą, kiedy to mówię.
    - Nie stracisz nigdy niczego co we mnie miałaś.
    Kręcę przecząco głową. Nie chcę o tym rozmawiać.
    - Wik ja się tobą nie znudziłem, ja o tobie nie zapomniałem. Ja... - zacina się.
    To się jeszcze nigdy nie zdarzyło Dominikowi Santini. Jeśli chciał coś powiedzieć mówił. Bez zająknięć.
    - Jeśli nie chcesz o tym mówić nie musimy - czyżbym się bała?
    - Musimy, chociaż nie chce. Nie chce, bo nie ma ułamka szansy, że do mnie wrócisz. Musimy, bo po prostu muszę ci to powiedzieć.
    - Dominik... - tak na pewno czuję niepokój.
    - Posłuchaj mnie - łapie mnie za rękę - Ja uciekłem, bo się wystraszyłem.
    Patrzy mi tak szczerze w oczy, że nie mogę się odwrócić. Dlaczego się boję? Albo mi się wydaje, albo przysunęliśmy się do siebie.
    - Wystraszyłem się, bo nigdy nie czułem czegoś takiego i nigdy mi na nikim tak nie zależało.
    - Dziwnie to okazujesz... - dlaczego nie chce tego słyszeć?
    - Musiałem to zrobić, żeby się przekonać, że rzeczywiście cię kocham.
    Kurwa.
    Nie, on tego wcale nie powiedział... Czuję, że pod powiekami wzbierają mi łzy, a moja głowa delikatnie zaprzecza. Nie to niemożliwe.
    - I będę żałował tego co się stało do końca życia...
    Dlaczego?! Wyciąga dłoń i dotyka mojego policzka. Mój Boże ociera mi łzę, która niekontrolowana spłynęła samotnie. Mrugam szybko powiekami, żeby powstrzymać kolejne. Dlaczego on mi to powiedział?!
    - Dlaczego mi to powiedziałeś?! - mówię w końcu gniewnie.
    - Bo chcę, żebyś wiedziała. Nie wiem co z tym zrobisz, ale chcę, żebyś wiedziała.
    Głaszcze mnie po włosach i patrzy na mnie z czułością.
    - Ja nie mogę... - widzę jak coś gaśnie w jego oczach i serce mi się zaciska - Przepraszam, ale nie mogę - mówię prawie szeptem.
    - Spodziewałem się tego Wik. Nie przepraszaj, bo to ja schrzaniłem. Mogę winić tylko siebie za to, że nie jesteś teraz moja i to nie ode mnie wracasz - patrzy na kluczyki, które nadal ściskam w dłoni. Rumienie się zupełnie absurdalnie. Uśmiecha się tak miło i jego twarz tak bardzo się zmienia...
    - Powiedz mi tylko, czy jesteś szczęśliwa - mówi tonem dodającym otuchy. On pociesza mnie?! - Bo jeżeli jesteś szczęśliwa ja będę spokojniejszy.
    Co mam mu powiedzieć? Że jestem nieprzytomnie szczęśliwa z facetem, który mnie nigdy nie pokocha, a ostatniej nocy sprał mi tyłek?! Kiwam powoli głową.
    - Widać... - mruczy - Na pierwszy rzut oka wyglądasz tak bardzo promiennie. To dobrze.
    Odwracam od niego głowę. Nie mogę tak ranić ludzi... To straszne i bolesne! Moje oczy przedzierają się przez pojedyncze drzewa dzielące nas od ulicy. Nie mogę patrzeć w te oczy normalnie roześmiane i bezczelne teraz zgaszone. Wpatruje się w czarny samochód zaparkowany po drugiej stronie ulicy. Nie widzę go zbyt dokładnie z tej odległości, ale wygląda tak drogo i ekskluzywnie, że mógłby należeć do Harveya. Uśmiecham się w myślach. Nawet teraz siedzi w mojej głowie...
    - W takim razie będę się już zbierał... - Dominik przyciąga na powrót moją uwagę - I jakbyś jednak zmieniła zdanie masz mój numer.
    Pochyla się i całuje mnie lekko w usta. Jakie to dziwne uczucie. Lekki, krótki i tak bolesny pocałunek. Na pożegnanie. Wstaje i odchodzi. Obserwuje jak idzie w przeciwną alejkę niż ta którą przyszłam aż mi znika za zakrętem. Nie rozumiem dlaczego tak bardzo mi przykro, że łzy znowu zaczynają mi spływać po twarzy. Mam totalny chaos w głowie. Nie potrafię złożyć jednej porządnej myśli. Muszę się uspokoić zanim zadzwonię do Harveya. Wpatruje się w czarny samochód wyrównując oddech. Moją uwagą przyciąga nagle mężczyzna stojący koło niego. Krew odpływa mi z twarzy i smutek znika ustępując miejsca złości. Mój telefon zaczyna wibrować w kieszeni spodni. Wyciągam go. To Harvey. Zaciskam zęby.
    - Słucham? - mówię ostro.
    - Przepraszam maleńka, że przeszkadzam, ale czy możesz po spotkaniu podjechać do szpitala?
    - Jasne, coś się stało?
    - Nie wszystko w porządku. Martha chce z tobą porozmawiać. Boi się strasznie i chyba chce, żebyś ją zapewniła, że nie musi.
    - Dobrze przyjadę jak najszybciej.
    - Trevor będzie czekał na ciebie przed wejściem. Dasz mu kluczyki, odprowadzi jaguara, a my wrócimy razem dobrze? - ma taki normalny głos, że w życiu bym nie zgadła, że coś knuje...
    - A nie mogę mu ich dać teraz, skoro już tu jest? - wypalam i po drugiej stronie zapada cisza.
    - Oczywiście, że możesz - jest rozbawiony... - Już do niego dzwonię. Na razie mała.
    Ocieram łzy wstaje i oddycham głęboko. Spokój!
    Idę alejką do najbliższego wyjścia i przechodzę na drugą stronę ulicy. Trevor w czarnym garniturze czeka na mnie przy samochodzie. To audi. Wielka, czarna  limuzyna.
    - Proszę - wyciąga w moją stronę kluczyki.
    - Zaparkowałam przy zachodnim wejściu - w zamian daje mu te od jaguara.
    - Wiem proszę pani - odpowiada Trevor i dopiero teraz zauważam, że mówi zupełnie innym tonem niż wtedy, kiedy jest Harvey. Swobodniejszym?
    - Mam nadzieję, że nie będziesz miał z mojego powodu żadnych problemów? - czy nie zachowałam się troszkę bezmyślnie?
    - Nie proszę pani - waha się przez chwilę - Dobra robota proszę pani - jego usta wyginają się w mimowolnym serdecznym uśmiechu i odchodzi.
    Targa mną tyle emocji, że co sekundę zmienia się mój nastrój. W drodze, do szpitala tłukłam ze złości w kierownicę, płakałam i śmiałam się. Idę schodami w nadziei, że chociaż minimalny wysiłek pomoże, ale przy ostatniej prostej ostry ból przeszywa mnie pod prawym kolanem. Ignoruje go kiedy otwieram drzwi na oddział.
    - Dzień dobry - od wejścia wita mnie jeden z lekarzy - kolega Petera.
    - Witaj Haroldzie - kątem oka dostrzegam Harveya rozmawiającego przez telefon. nie przerywając rozmowy patrzy w moją stronę.
    - Jak to się dzieje, że w ogóle się nie zmieniasz? - Harold jest anestezjologiem. To strasznie zabawny i sympatyczny facet grubo po czterdziestce.
    - Im rzadziej was odwiedzam tym lepiej to na mnie wpływa.
    - Więc mogę uznać, że właśnie postarzałaś się o kilka miesięcy?
    - Miejmy nadzieje, że nie... - zaczynamy się śmiać.
    - Ok nie zatrzymuje cię. Wpadaj do nas jak najrzadziej - klepie mnie po ramieniu i ruszam w stronę mojego nachmurzonego powodu wszelkich rozterek.
    - Jasne Jess przekaże. Dziękuje - podchodzę do niego, ale moja obecność nie zakańcza rozmowy - Myślę, że Britman ma już odpowiednio ciężki weekend... Osobiście się o to postarałem - patrzy mi prosto w oczy - Tak. Dobrze. Do jutra - rozłącza się i powoli przyglądając mi się chowa telefon do wewnętrznej kieszeni marynarki - Kto to był? - pyta ostro
    - Lekarz - odpowiadam niemal bezczelnym tonem
    - Wszystko w porządku? - a proszę! Coś nowego, że ktoś się pana nie boi?
    - Czy Trevor imprezował ze mną wczoraj? - zachowuje bezpieczną odległość tak żeby wpływ jego osoby na mój tok myślenia był absolutnie minimalny. Mruży przez chwilę oczy najwyraźniej się nad czymś zastanawiając.
    - Tak - odpowiada spokojnie, a mnie wszystko w środku dosłownie opada.
    - Co z Marthą? - na tą chwilę temat skończony.
    - Ma do ciebie jakieś pytania - cały czas zachowuje się asekuracyjnie.
    Mijam go bez słowa i wchodzę do pokoju Marthy. Siedzi na łóżku z regulowanym oparciem obłożona z każdej strony poduszkami. Na tle kasztanowych włosów jej twarz odcina się bielą. Odcieniem prawie dorównuje pościeli. Tylko wielkie błyszczące oczy zwiastują żywą istotę. Błyszczące strachem...
    - Cześć Martha - mówię spokojnie i wesoło. Niestety odwiedzanie rannych znajomych też mogę wpisać w doświadczenia życiowe. Nathalie siedzi koło niej na łóżku i wstaje kiedy ja podchodzę. Bez skrępowania siadam przodem do niej podkurczając jedną nogę. Staram się ukryć zdziwienie, kiedy kurczowo łapie mnie za rękę swoją lodowatą dłonią.
    - Ależ nas wystraszyłaś - przytulam jej dłoń do siebie i łapę za drugą, ledwo wystającą z gipsu, żeby ją nieco zagrzać
    - Was? - ma cichy i bardzo dziwny głos - Śmiem stwierdzić, że byłam bardziej wystraszona.
    Poczucie humoru, chociaż kwaśne daje dobre rokowania.
    - Jak się czujesz? - pytam z troską.
    - Mówią, że dobrze... - kręci głową.
    - Jesteś jeszcze w szoku, ale na pewno nic ci nie będzie. Co mówi lekarz?
    - To co wszyscy... Że wszystko będzie w porządku, a moim największym zmartwieniem jest sześć tygodni w gipsie.
    - Przechlapane - krzywię się i udaje mi się wywołać blady uśmiech - Wiesz, że już ci nic nie grozi prawda? - pytam cichutko i miękko. Jej oczy wypełniają się niespodziewanie łzami.
    - Nie wiem...- głos jej się łamie. Ściskam jej zdrową dłoń.
    - Był u ciebie detektyw?
    Kiwnięcie głową.
    - Powiedział ci, że już go złapali?
    Kolejne kiwnięcie.
    - Demming to bardzo dobry glina - mówię z całym przekonaniem - Jestem pewna, że znajdzie najmniejsze grzeszki na faceta i wpakuje go do więzienia na długie lata. A tam się już nim zajmą tak, że nigdy nikogo nie skrzywdzi. Dopilnuje tego - tym razem mój głos jest rzeczowy. Wrażenie profesjonalizmu zawsze wpływa kojąco.
    Milczymy i widzę jak łzy powoli wysychają i w oczach pojawia się spokój. Łatwo poszło... ale uraz jaki wrył się głęboko do serca tak szybko nie minie. Znowu czuję skurcz pod kolanem. Prostuje nogę rozluźniając ją i szybko mija.
    - Witam państwa - drzwi się otwierają i wchodzi przez nie żywy promyk słońca. Dopiero kiedy się odwracam zauważam, że Harvey trzymając w objęciach Nati stoją nadal w pokoju. Jakoś zupełnie zapomniałam o ich obecności.
    - Doktorze Lancaster! - Martha uśmiecha się nieco szerzej. Tak waśnie działa Peter. Powinien być przepisywany jako terapia na depresje.
    - Jak się pani czuje pani Word? - podchodzi do łóżka po mojej stronie i podnosi kartę pacjenta odłożoną na niedużej białej komódce w rogu.
    - Chyba już dosyć znośnie - wzrusza ramionami.
    - Może coś przeciwbólowego na lunch?
    - Poproszę. Byle nisko tłuszczowe... - śmieje się zaczarowana.
    - Zaraz coś podamy. Ale obawiam się, że mamy tylko light - ma tak komicznie bezradną minę, że też muszę się uśmiechnąć. Podchodzi i dotyka dłoni Marthy w tej zagipsowanej ręce.
    - Czuje pani mój uścisk?
    - Tak, ale nie bardzo mogę poruszać palcami.
    - Wszystko jest w porządku. Pełne czucie będzie wracało stopniowo. Proszę się tym nie martwić - naciska guzik przywołujący pielęgniarki.
    - Co tu jeszcze robisz? - pytam.
    - I tak jestem mniejszym pracoholikiem niż ty, więc bez docinków - zastrzega żartobliwie. Dobrze wiem co tu jeszcze robi. Ponieważ poprosiłam go, żeby miał oko na Marthę nie chciał wychodzić zanim się nie upewni, że wszystko w porządku.
    Drzwi ponownie się otwierają i wchodzi pani Zarumieniona Pielęgniarka z którą mięliśmy przyjemność wczoraj.
    - Pen podaj pani Word nasz specjalny koktajl.
    - Oczywiście - kobieta zerkając niby przelotnie na Harveya od razu podchodzi do komódki i otwiera dolną szufladę z jakimiś ampułkami i strzykawkami. Krzywię się i od razu wstaje podchodząc do okna. Przyciąga mnie kpiące spojrzenie Petera. Tak boje się strzykawek i co z tego?! Wspinam się lekko na palce zainteresowana kolorowym ogródkiem na dole. Cholerna noga! Skurcz prawie paraliżuje mi łydkę, więc spadam z powrotem na pięty i unoszę kolano, żeby ją rozmasować... Kiedy się prostuje napotykam na zmartwione i śmiertelnie poważne oczy Petera. Czy ci faceci muszą wszystko widzieć?
    - Kiedy ją wypuścicie? - zagaduje swobodnie - W przyszłym tygodniu mamy wyprzedaż u Littone.
    - Myślę, że spokojnie za dzień, lub dwa... Nie ma potrzeby trzymać pani w naszym ekskluzywnym hotelu dłużej - kolejny niewymuszony, swobodny uśmiech i Martha rozpływa się w zachwycie. Zarumieniona Pielęgniarka wychodzi kołysząc biodrami jak huśtawka. Ech... Wkrótce Peter żegna się z nami, a my słuchając wesołego gawędzenia Nathalie o sprawach mniej, lub bardziej ważnych spędzamy u Marthy jeszcze kilkanaście minut. Milczę cały czas, a Harvey co chwile zerka w moją stronę. Nawet się nie spostrzegamy kiedy Martha zapada w drzemkę, więc cichutko na paluszkach wycofujemy się z pokoju.
    - Jadę do Becky - mówi Nathalie.
    - Podrzucimy cię.
    My? Chyba już dzisiaj spasuje.
    - Nie trzeba... - Nati kręci głową - To dwie przecznice stąd.
    - Zadzwoń kiedy i Trevor po ciebie przyjedzie.
    - Ok. Później jeszcze wpadnę do babci.
    - Baw się dobrze słonko.
    - Pa! - zostawia nas i idzie do windy.
    - Jesteś głodna? - pyta zwracając się w moją stronę.
    - Nie.
    - Opowiesz mi co się dzieje?
    Jezu naprawdę mam ci opowiedzieć, że Dominik mnie kocha, a ty nie?! Naprawdę mam ci wyjawić jak destrukcyjnym torem idą moje myśli...?
    - Obawiam się, że nie jestem w najlepszym nastroju na rozmowę - z uwagą przyglądam się paznokciowi na kciuku.
    - Więc chodź - lekko muskając moje ramie rusza do windy. Co prawda wolałabym schody ale...
    Nie wiem skąd wiedział gdzie zaparkowałam, ale poszedł prościutko do samochodu. Zatrzymał się koło niego i patrzy na mnie wyczekująco. No tak kluczyki! Sięgam do kieszeni i podaje mu kluczyki. Ale nie chcę wracać do domu. Ani do niego, ani do siebie. Spuszczam głowę i wodzę palcem po srebrnym S8 na tyle samochodu.
    - Wik? - delikatnie przywraca mnie do rzeczywistości.
    - Harvey... Ja chyba wolałabym się przejść - nabieram powietrza. Jakoś ciężko mi się oddycha...
    - Chcesz być sama?
    Patrze na niego do góry. To mina pana mecenasa. Nic nie wyczytam, niczego się nie dowiem. Czy chce być sama? Być może. Czy chcę się z nim już rozstać? NIE! Jakie to proste...
    - Nie - uśmiecham się łagodnie - Nie o to chodzi. Po prostu muszę się przejść. To pomaga ułożyć niektóre sprawy...
    - W takim razie nie masz nic przeciwko, żebym cię gdzieś zabrał?
    - Nie... Chyba nie.
    Mija mnie i podchodzi do drzwi pasażera otwierając mi drzwi.
    Z zamyślenia wyrywam się dopiero, kiedy wjeżdżamy na Verrazano-Narrows Bridge. Nie wiem ile jedziemy, ale Harvey włączył Elle Fitzgerald przy której fantastycznie mi się rozmyśla więc totalnie odpłynęłam tuż po wyjeździe z parkingu szpitala. Prawdę powiedziawszy nie jestem już taka... poruszona jak wtedy. Czuje się bardziej zrelaksowana.
    - Co będziemy robić na Staten Island?
    - Chodzić - jego głos jest równie zamyślony jak ja się czuję... Rozglądam się po zielonych terenach gdzieniegdzie zaburzonych zabudowaniami gospodarczymi.
    - Pięknie tu o tej porze roku.
    - Owszem.
    Mam płonną nadzieje, że to nie przeze mnie tak się zachowuje. Jedziemy jeszcze kilka minut prawie prostą drogą aż zatrzymujemy się przy niedużym lasku. Nie mam zamiaru marudzić, ale ja, obcasy, pająki i korzenie to niekoniecznie dobra mieszanka. Harvey parkuje na jakimś małym dzikim parkingu i wysiada. Otwiera przede mną drzwi i pomaga wysiąść. Idziemy w stronę lasu, a ja nie protestując przełykam ślinę. Prawdę powiedziawszy tak pięknie tu pachnie, że staram się zapomnieć swoich błahych problemach z robalami... Jakoś będzie... Dziwi mnie, że Harvey nawet nie próbuje mnie dotknąć. Idziemy obok siebie i nawet nie trzyma mnie za rękę. Kiedy docieramy do lasu oddycham z ulgą widząc niedaleko prześwit. Ale może to tylko jakaś polana. Tak bardzo koncentruje się na podłożu, że nie zwracam uwagi na nic innego. I bardzo dobrze. Kiedy zauważam wielki kołtun z korzeni pośrodku drogi mam ochotę jęknąć i kiedy już to prawie robię nagle zauważam wyciągniętą w swoją stronę dłoń. Ujmuje ją i od razu czuję, że mogłabym po nich biegać. Ciepła dłoń dodająca odwagi i pewności siebie. Kiedy teren się wyrównuje celowo jej nie puszczam. Jeśli nie chce mnie trzymać niech sam ją zabierze...
    Mogę teraz się rozejrzeć troszkę lepiej i kiedy podnoszę głowę staje zamurowana. Podczas, kiedy ja walczyłam o przetrwanie z korzeniami krajobraz uległ diametralnej zmianie.
    - Plaża! - wykrzykuję autentycznie zachwycona.
    - Mówiłaś, że lubisz chodzić po plaży - mówi niewyraźnie. Mój Boże Harvey Word stoi z ręką wbitą w kieszeń i ucieka wzrokiem... To jedna z najsłodszych rzeczy jakie mógł zrobić. Podchodzę o krok i całuje go w policzek.
    - Musimy o tym jeszcze porozmawiać, ale puki co Trevor zostaje ci odpuszczony.
    Marszczy brwi patrząc już śmiało w moje oczy.
    - Ok... Zanim pozwolę ci odpłynąć z powrotem w rozmyślaniach chcę ustalić jedno.
    - Tak?
    - Nadal jesteśmy razem?
    Najpierw nie rozumiem o czym mówi, a później nie mogę uwierzyć, że to mówi.
    - Oczywiście, że jesteśmy! - czuję, że moje brwi aż stykają się ze sobą - O czym ty mówisz?!
    - Wczoraj rozpatrywaliśmy różne opcje... Poza tym wróciłaś w takim nastroju, że trudno było się domyślić...
    - Martwiłeś się tym? - to dlatego był taki milczący? Myślał, że już go nie chce? To dlatego mnie nie dotykał?!
    - Dobrze mi z tobą - obejmuje mnie w pasie i przyciąga do siebie. Wszystkie smutki i problemy zamazują się. Dobrze mu ze mną!! Opieram mu dłonie na ramionach i napawam się bliskością czekoladowych oczu.
    - Zdradzę ci sekret - szepczę konspiracyjnie - Kiedy mówiłam wczoraj to wszystko - wspinam się na palcach w stronę jego ucha - Chciałam cię tylko zaciągnąć do łóżka.
    - Agentko Hastings... - kręci głową zaszokowany - Ależ pani mnie wykorzystała!
    - O nie mecenasie - nasze nosy się stykają, a oddechy mieszają - To pan mnie wykorzystał. W cudowny sposób...
    - Czyli wszystko w porządku?
    - Jasne, że tak - nadmiar powietrza opuszcza jego płuca, a twarz natychmiast się rozchmurza. Przyciska mnie mocniej i całuje prosto w usta. Coraz intensywniej i goręcej. Moje ciało budzi się do życia dłonie nie wypuszczają jego włosów, a jedna noga automatycznie zgina się w kolanie i wewnętrzną stroną uda pociera o jego udo.
    - Nie tutaj mała - przerywa, a jego głos jest tak przesycony erotyzmem, że zaczynam drżeć.
    - Dlaczego nie - wystrzeliwuje w jego szyję scałowując z niej zachłannie ten cudowny zapach.
    - Myślałem, że może ci przeszkadzać fakt, że nie jesteśmy sami - mruczy rozbawiony nie powstrzymując mnie. W sekundzie nieruchomieje i rozglądam się szybko dookoła. Rzeczywiście od przeciwnej strony idzie jakiś mężczyzna z małym chłopcem i labradorem. Zwalniam uścisk i rumienie się kiedy Harvey nie zamierza zrobić tego samego.
    - Czyli nie lubisz widowni? - kpi sobie ze mnie robiąc w końcu krok w tył.
    - A ty? - obserwuje jak schyla się i ściąga buty ze skarpetkami.
    - Akurat w tej kwestii jestem maksymalnie zaborczy. W życiu bym nie pozwolił, żeby ktoś trzeci oglądał cię taką jak ja cię mogę oglądać.
    Czuję dziwną satysfakcję, ale nie komentuje tego bo właśnie piękny labrador przebiega pomiędzy nami i ochlapuje nas wodą z sierści.
    - Strasznie państwa przepraszam! - krzyczy mężczyzna zbliżając się z chłopcem.
    - Nic nie szkodzi - śmieje się obserwując biegającego radośnie psa.
    - Naprawdę ciężko go okiełznać, kiedy jest na plaży - mężczyzna okazuje się sympatycznym z wyglądu blondynem około czterdziestki.
    - I w ogóle mu się nie dziwie! - uśmiechamy się pogodnie do siebie. Blondyn zerka przez chwilę na Harveya, lekko sztywnieje, uśmiecha się do mnie jeszcze raz i odchodzi. Odwracam się szybko w stronę mojego boskiego samca i od razu ręce mi opadają. Jest śmiertelnie poważny i łypie groźnie za odchodzącym.
    - Hej! - szturcham go w ramie - Co to za mina?!
    - Za bardzo się do ciebie szczerzył - odpowiada jakoś tak, że wcale nie brzmi to śmiesznie.
    - Był miły - od razu załącza mi się tryb "udobruchać Harveya".
    - No pewnie, że był...
    - To nie fair! A co ja mam powiedzieć, kiedy wszystkie kobiety połykają języki i potykają się na twój widok?!
    Patrzy na mnie jakbym mówiła po chińsku.
    - Nie patrz tak na mnie. Bałam się dzisiaj, żeby panna Zarumieniona Pielęgniarka nie wbiła twojej mamie igły w oko!
    - Kto? - ma szeroko otwarte oczy i tym razem jego mina wyraża obawę o moje zdrowie psychiczne.
    - Nieważne - wzdycham zrezygnowana - W każdym razie nie możesz ludzi mordować wzrokiem tylko za to, że są mili! - schylam się ściągając szpilki i wchodzę na piasek nie oglądając się za siebie. Pięknie tu... Obserwuje fale łagodnie uderzające o brzeg, czuję pod stopami ciepło piasku nagrzanego późno majowym słońcem i po chwili oddycham już uspokojona. Chociaż nie mam przed sobą horyzontu oceanicznego i widzę w oddali zabudowania miasta to i tak jest doskonały zamiennik. Z przodu szumią fale z tyłu las. To rozkosz dla moich zszarpanych emocji. Idę przed siebie szybko patrząc w piasek i nasłuchując. To naprawdę świetna terapia. Po kilku, lub nawet kilkunastu minutach podświadomie zwalniam. Nie chodzi tu o to, żeby się zmęczyć... Kiedy czuję już względny spokój w głowie jestem gotowa na rozmowę. I teraz nawet mam na nią ochotę. Zatrzymuje się gwałtownie i odwracam za siebie. Harvey idzie za mną w stosownej odległości z jedną ręką w kieszeni, a w drugiej trzyma buty. Jest tak bardzo zamyślony, że dopiero po chwili zauważa, że się zatrzymałam.
    - Trafiłeś z plażą w dziesiątkę. Dziękuję - uśmiecham się blado.
    - Proszę bardzo - patrzymy na siebie chwilę. Nie bardzo wiem jak zacząć.
    - Chcesz mnie o coś zapytać? - zbieram się w końcu na odwagę.
    - Tak, ale czy ty chcesz mi odpowiedzieć na te pytania? - jest tak spokojny i opanowany, że czuję się jak na rozmowie z terapeutą.
    - Myślę, że teraz już tak - przełykam ślinę. Stresuje się, ale wiem, że to jedyny rozsądny sposób rozładowania napięcia i powiedzenie rzeczy niedopowiedzianych.
    - Ok - przytakuje - Masz ochotę gdzieś usiąść?
    Potakuje. Muszę się wziąć porządnie za trening, bo naprawdę czuję się zmęczona. Dotyka mojego ramienia i prowadzi mnie bliżej brzegu. Siadamy na piasku. Podkurczam nogi i obejmuje je wbijając wzrok w fale. Moją uwagę przyciągają jego stopy częściowo zanurzone w piasku. Usta drgają mi w uśmiechu. To bardzo ładne stopy.
    - Jak się czujesz? - pyta.
    - W porządku.
    - Dlaczego wróciłaś taka przybita?
    - Bo to była cięższa rozmowa niż zakładałam - jejku jednak nie jest to takie proste jak się wydawało.
    - Robił jakieś problemy? - słyszę ledwo dostrzegalną groźbę.
    - Nie - wywracam oczami - Właśnie nie. Nie kombinował, nie kręcił... i nie kłamał.
    - Znalazł jakiś logiczny powód swojego postępowania? - wyraźnie słyszę, że ledwo się powstrzymuje od kpiny.
    - Tak... - podnoszę na niego wzrok i od razu tego żałuje. Zakleszcza mnie w swoim stalowym spojrzeniu i nie mogę odwrócić wzroku.
    - I dlatego jest ci tak źle?
    - Jest mi tak źle bo musiałam go skrzywdzić, a lubię go i nie chcę, żeby się tak czuł.
    - Zależy ci na nim?
    - Jak na przyjacielu.
    - Masz bardzo wielu przyjaciół.
    - Spokojnie nie będę od ciebie wymagała, żebyś go zaakceptował - nieoczekiwanie bawi mnie taka wizja i po chwili Harvey też się uśmiecha. Lekko i na chwilę.
    - Chodź tu - wyciąga do mnie rękę i obejmuje w pasie. Daje mi całusa we włosy - Nie chcę, żebyś się smuciła.
    - Wpadłeś na doskonały pomysł z tą plażą. Czuje się już o niebo lepiej.
    - To dobrze - Przesuwa mnie błyskawicznie i siedzę pomiędzy jego nogami, oparta o klatkę piersiową. Dobrze mi...
    - Zawsze chciałam mieć dom na plaży - mruczę błogo.
    - Śniadanie w akompaniamencie Chopina i szumu fal?
    - Dokładnie tak.
    - W Monterey tak nie miałaś?
    - Zawsze mieszkałam w centrum. Pewnie dlatego, że nie do końca sobie radzę na wsi, ale dom na plaży...
    - Dlaczego nie radzisz sobie na wsi?
    - Nie chcesz tego wiedzieć... - zaczynam cicho chichotać na samo wspomnienie.
    - Chcę - słyszę, że też się uśmiecha. Opieram się o niego jeszcze wygodniej, a on opiera brodę o moją głowę.
    - Maya zabrała mnie kiedyś do swoich dziadków. Miałyśmy robić dużo fajnych rzeczy... Mają bardzo ładny domek i spory kawałek ziemi i krowy, konie... Takie tam...
    - I co zrobiłaś?
    - Skąd pomysł że ja coś zrobiłam? - udaje oburzenie.
    - Zawsze jesteś przyczyną zamieszania - całuje mnie we włosy.
    - Nie wiem o czym mówisz... W każdym razie byłam mocno zawiedziona, bo nie dało się tam chodzić na obcasach.
    - Oj jak to możliwe na wsi!
    - Prawda? - znowu chichoczę - To po pierwsze. Po drugie śmiertelnie boję się krów! - Harvey zaczyna się śmiać i działa to także na mnie - A po trzecie jakaś wstrętna szkapa wrzuciła mnie do błota!
    - Spadłaś z konia? - trzęsie się ze śmiechu.
    - Nie spadłam tylko mnie zrzucił. To był wyjątkowo wściekły koń...
    - Biedactwo. Musiałaś sobie stłuc pupę - mówi takim tonem, że robi mi się gorąco.
    - Nie było wcale tak źle - przed oczami staje mi poprzednia noc i moje mięśnie zaczynają się słodko zaciskać.
    - Wiem - odpowiada z ustami na mojej szyi - I przestań wiercić tyłeczkiem, bo nie chcę go złoić tutaj.
    O kurcze. Zabrzmiało to tak erotycznie, że zaczynam szybciej oddychać. Nie zdawałam sobie sprawy, że to robię!
    - Mam ci do powiedzenia dwie rzeczy - komunikuje oficjalnie. Co za zmienne nastroje. Od razu czuję się zaniepokojona.
    - Coś poważnego? - odwracam się tak, żeby go widzieć, a nie wysuwać się z objęć.
    - Po pierwsze muszę wyjechać na kilka dni.
    - Na ile dni? - pytam błyskawicznie.
    - Maksymalnie tydzień - odpowiada z lekką rezerwą - Muszę polecieć do mojej kancelarii w Miami naprostować kilka spraw.
    - Masz kancelarię w Miami? - nie miałam pojęcia.
    - Tak i w Bostonie.
    - O! - no to tłumaczy to kilka spraw...
    - W każdym razie, kiedy wrócę chciałbym gdzieś cię zabrać.
    Uśmiecham się szeroko.
    - Gdzie?
    - Niespodzianka. Zarezerwuj sobie cztery dni tylko dla mnie.
    Przygryzam wargę niepewnie.
    - Chcę wiedzieć...
    - Nie, bo się nie zgodzisz - uśmiecha się podstępnie.
    - Wiesz, że cokolwiek planujesz potrafię się bronić?
    - Postaram się zorganizować to tak, żebyś nie musiała się bronić. Pojedziesz?
    - Pojadę.
    - Postaram się dowiedzieć jak najszybciej kiedy wrócę.
    - Co powinnam spakować?
    - Sprytnie mała - mruczy - Weź coś wygodnego na długie spacery, coś eleganckiego na wieczorne wyjścia i coś seksownego na noc.
    - Hmm - zapowiada się tak ekscytująco! - A czy zmienimy strefę klimatyczną?
    - Dosyć wiadomości - ucina stanowczo. Pewnie mogła bym drążyć dalej, ale nie chcę. Kiedy Harvey mówi stop należy się zatrzymać. 


3 komentarze:

  1. Wow!!!! Jakież to romantyczne:)Ta plaża... Jestem pełna podziwu...:D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uwielbiam takie słodkości zwłaszcza w miejscach, w których się ich nie spodziewamy :)

      Usuń
    2. ooo... to widzę,że nie tylko ja:D

      Usuń

Znacie to uczucie kiedy jesteście powodem czyjegoś uśmiechu? Jest... Niesamowite!!