sobota, 19 stycznia 2013

SPICY Rozdział 34

    Kiedy jemy śniadanie, a trzeba zaznaczyć, że jest już 11:30 Harvey sprawdza telefon. Krzywi się nieznacznie i lekceważąco odkłada go na stół.
    - Kiedy przyleciałeś? - pyta Nathalie.
    - W nocy. Wyleciałem zaraz po kolacji, na której niestety musiałem być, a... - wypowiedź zostaje brutalnie przerwana przez telefon. Dzbanek z mlekiem mi go zasłania, więc nie widzę kto tak bardzo chce z nim rozmawiać. Harvey wzdycha i bierze go do ręki.
    - Tak?... Tak. Mhm. Bo jem - odpowiada spokojnie, ale wyjątkowo zwięźle - Jasne zostawiłem ci na biurku - i już wiem kto to... - Tak masz tam wszystkie papiery Feldmanna... Nie Ros nie wiem tego na pewno... - kręci głową - Chcesz Nati? - pyta jak w olśnieniu i zdaje się nie czekając na odpowiedź podaje przez stół telefon córce.
    - Cześć mamo! - dziewczyna się rozpromienia i wstaje od stołu - Tak już wszystko w porządku, Wik opanowała sytuacje - słyszę jeszcze zza drzwi.
    Oj pani Wstrętny Rudy Paszczur i Harpia wie o moim istnieniu! Niestrudzenie jem swoje płatki nie reagując na to co się dzieje. Nie wiem dlaczego, ale świadomość, że nie jestem anonimowa poprawia mi humor. Czuje jak Harvey mnie obserwuje. Bada moją reakcję, a ja wcale niczego nie udając czytam etykietkę konfitury.
    - Dziękuję - odzywa się.
    - Za co? - serio wyrwał mnie z lektury i nie znam jego toku myślenia.
    - Za opanowanie sytuacji - głaszcze mnie po policzku - Zadbałaś o moją rodzinę, kiedy ja nie mogłem.
    - Nie ma za co - całuje go we wnętrze dłoni i wracam do jedzenia - Musimy jeszcze porozmawiać z Marthą.
    - Wiem - wzdycha - I przyznaje, że nie wiem jak się za to zabrać.
    Łyżka zastyga mi w powietrzu.
    - Jak to? - Harvey Word przyznaje, że czegoś nie wie? Tak bez walki?!
    - Nie do końca umiem rozmawiać o emocjach - patrzy na mnie niepewnie.
    - Spokojnie - odkładam łyżkę i wstaje od stołu - Pomogę ci. Ja ma spore doświadczenie w opowiadaniu o emocjach.
    Ciągnę go za rękę w stronę z której słyszę Marthę.
    - Miałaś terapię? - pyta starając się ukryć zdziwienie.
    - Gdyby nie mój dobry doktor już dawno siedziałabym w kaftanie i gryzła beton - mówię lekko i czuję jak jego ciało tężeje.
    Nie zdąża mi zadać kolejnego pytanie, bo właśnie wchodzimy do głównego salonu, gdzie Martha rozprawia z ożywieniem przez telefon. Jak mogłam wczoraj nie lubić tego domu. Fakt że jest urządzony ze zdecydowaną przesadą, ale w sumie wszystko tutaj jest wesołe, jasne i ciepłe. Mimo, że wszystkiego jest jakby odrobinę za dużo, są to ładne rzeczy.
    Martha na nasz widok poszerza uśmiech. Przypomniała mi się mina Henriety - starej gospodyni - która zaniemówiła i prawie rozpłynęła się w uśmiechu, kiedy rano Harvey wszedł ze mną za rękę do jadalni, a potem mnie objął. Zdaje się, że ona też nie do końca radziła sobie w okazywaniu emocji, bo chwilę później spłonęła rumieńcem i tylko zerkała na nas ukradkiem.
    - Muszę kończyć Gina, bo właśnie przyszedł mój promyczek i przyciągnął nawet Harveya. Patrzę z uśmiechem, jak ten wywraca oczami i robi minę jakby chciał już wyjść - No to do zobaczenia! Pa!
    Harvey siada na przeciwnej kanapie, a ja w fotelu bliżej Marthy. Zapadam się w poduszki obłożone złotym jedwabiem i muszę przyznać, że to całkiem wygodne.
    - Wiesz, że musimy porozmawiać o tym co się stało? - wchodzę w jej lekki, zabawny ton.
    Spuszcza na chwilę głowę i nie mogę dopuścić do tego, żeby zaczęła to analizować.
    - Jak się czujesz?
    - Mam wrażenie, że to był jakiś strasznie nierzeczywisty koszmar.
    - Ataki paniki właśnie tak wyglądają - mówię to jakbym rozmawiała o katarze i widzę, że obydwoje są nieco zaskoczeni - Nie róbcie takich min! Przerabiałam to tyle razy, że mogłabym wykładać. Miałaś wręcz książkowy atak paniki. W każdym razie musisz o tym mówić.
    -Ale z kim?
    - Z Nati, Jordan, Henrietą, Harveyem, ze mną ktokolwiek jest akurat pod ręką. Jeśli czujesz się niekomfortowo mówisz o tym. Jeśli oni ci nie pomogą są specjaliści...
    - Nie pójdę do psychiatry, nie jestem szurnięta! - przerywa mi oburzona.
    - Auć - mruczę drapiąc się po głowie. Martha aż blednie, kiedy zdaje sobie sprawę co powiedziała. Milczymy chwilę i nie mogę już dłużej wytrzymać. Wybucham śmiechem, a ona razem ze mną. Harvey patrzy na nas z ogłupiałą miną i to tylko wzmaga naszą wesołość.
    - Spokojnie - mówię, kiedy już mogę się odezwać - Różnica między nami jest taka, że ja naprawdę jestem szurnięta... To opinia lekarza - wzruszam ramionami.
    - Jezu dziecko co ci się stało...
    - Miałam wypadek, po którym czułam się mniej więcej jak ty - prostuję się i zaciskam ręce na poręczach fotela. Choćbym bardzo nie chciała to właśnie ten moment - Czułam jakby mnie cały czas śledził, nawet widziałam go na ulicy. Słyszałam jego głos, kiedy byłam sama, bałam się wyjść z domu, ale równie przerażające było zostanie w nim.
    - Dokładnie tak się czułam! - głos Marthy wyrywa mnie z otępienia i zdaje sobie sprawę, że już po pierwszym zdaniu czuję silny uścisk strachu. No cóż teraz, albo nigdy...
    - Jordan! - krzyczę, kiedy wyprostowana sylwetka kobiety miga mi pomiędzy lekko rozchylonymi drzwiami. Wchodzi i wlepia we mnie oczekujące spojrzenie. Czeka na rozkaz - Czy mogła byś przynieść czarną torbę z mojego bagażnika? - mówię w formie prośby. To nie moja służba.
    - Oczywiście proszę pani - odwraca się na pięcie i idzie spełnić polecenie. Niezła jest. Ciekawe gdzie służyła. Ale do rzeczy.
    - To było w pierwszym roku mojej pracy w FBI - zaczynam mówić i ciemny cień przysłania mi wszystko. Patrzę na Harveya. Jest spięty i ma wyczekującą minę. Mruga kilka razy, kiedy nasze spojrzenia się krzyżują.
    - Jeśli chcesz, żebym wyszedł...
    - Nie - mówię szybko. Tylko ty w tej chwili sprawiasz, że nie uciekam.
    - Oczywiście, że chce, żebyś został... - warczy na niego Martha i o dziwo wywołuje to mój uśmiech.
    - Opowiadałam to tylko mojemu lekarzowi, więc nie chcę za chwilę powtarzać - wyjaśniam, chociaż zupełnie nie to chciałam mu powiedzieć - Chcę, żebyś wiedział - dodaje już bardziej w tonie tego o co mi chodzi.
    Kiwa głową i widzę, że nie wie jak się zachować. Nie wie jaką emocje mi okazać i czuje się zagubiony. Mój kochany.
    - Byłam wtedy bardzo pewna siebie. Miałam na kącie kilka nieźle wygranych akcji i zaszumiało mi w głowie. Brumer z wielkim wahaniem przydzielił mnie do sprawy pewnego seryjnego mordercy - oddycham głęboko patrząc w stolik przed sobą - Pomyślałam, że jak złapię faceta w jakiś brawurowy sposób zaimponuje wszystkim i dostanę awans... Brawura była moim sposobem na pracę.To był czas, kiedy nie bałam się niczego i nikogo. Nie słuchałam ani rozsądku, ani starszych kolegów, którzy dawali mi rady jak nie dać się zabić... To była dla mnie jedna, wielka zabawa.
    Jordan wchodzi podając mi niezbyt dużą, czarną, skórzaną torbę. Taką jak kobiety zabierają na fitness. Kładę ją koło siebie na ziemi. Pocieram czoło, a dłoń mi drży. Jezu nie wiem jak dotrę do końca.
    - I stało się dokładnie tak jak sobie tego zażyczyłam. Nie minął tydzień a ja deptałam mu po piętach. Trzy dni późnej znalazłam jego kryjówkę, przyczaiłam się. Oczywiście nikt o niczym nie wiedział. Taka byłam sprytna! - prycham z pogardą i podnoszę wzrok. Martha słucha mnie uważnie - Nie trudno się domyślić końca prawda? Wrócił z kolejną ofiarą i kiedy miał jej poderżnąć gardło ja bohatersko wyskoczyłam ze swojego ukrycia... - zaczynam tracić oddech. Nie czuję przerażenia, ale mam wszystkie jego oznaki. Drżę cała, mam sucho w ustach, a do oczu napływają łzy. Nie mogę normalnie oddychać i muszę co chwila robić przerwy - Lampka zapaliła się dopiero wtedy - pauza, urywany oddech - kiedy nie zobaczyłam tak bardzo spodziewanego zdziwienia na jego twarzy – kolejna pauza - Ofiara okazała się lalką. Zaczął się śmiać... - w uszach dźwięczy mi złośliwy śmiech z koszmarów i instynktownie chcąc się obronić zasłaniając je. Przygniatają mnie pełne konsekwencje mojej głupoty, bo nie mogę powiedzieć już nic więcej. Chcę uciec, schować się, zniknąć. Nagle ogarnia mnie ciepło i spokój. Nagle jestem bezpieczna i już wiem, że nic mi nie grozi. Otwieram oczy ze zdziwieniem. Harvey klęczy przy fotelu i trzyma mnie mocno w objęciach. Przerażenie w jego oczach daje nowy odcień czekoladzie. Ni zimny, ni ciepły. Jakim cudem przerwał mój atak paniki? Tak po prostu.
    - Nie musisz mówić nic więcej kochanie.
    Przyswajam przez chwilę jego słowa. "Nie... musisz... mówić... nic... więcej... kochanie..." Och najdroższy!
    - Muszę - odpowiadam z siłą o którą sama bym się nie podejrzewała. Odwracam się do Marthy, która patrzy na nas z łzami w oczach. Wstaje i biorę Harveya za rękę. Siadamy z nią na jednej kanapie i jest cudownie. Mam go u boku i nie boję się. Trzyma moje ręce, pociesza mnie. Już się nie boję!
    - Spada na mnie jak grom. Jest szybszy i silniejszy. Śmieje się w głos z mojej głupoty, a ja muszę mu przyznać cholerną rację! Wszystko zaplanował. Jednym mocniejszym uderzeniem powala mnie na ziemię i tracę przytomność. Kiedy się ocknęłam - kurewsko trudne nawet teraz - Leżałam w kałuży własnej krwi. Byłam tak słaba, że nie mogłam się ruszyć. Mogłam tylko się bać i słuchać co do mnie mówił - Martha płacze, a Harvey boleśnie ściska moje dłonie. Prawdopodobnie teraz to oni nie chcą już więcej słyszeć. Ale ciągnę z okrutną konsekwencją podjętą historię - Każdy seryjny obiera swój własny styl. Jedni mordują tylko blondynki, inni dzieci, jeszcze inny używają do tego łyżek do lodów... On wykrwawiał. Podcinał aortę i szedł dalej. Upatrzył mnie jak tylko wzięłam sprawę. Złapał mnie na haczyk, a ja dałam się nawinąć. Podciął mi tętnicę pod kolanem - automatyczni prostuję prawą nogę - Żeby było wolniej. Byłam zwieńczeniem dzieła. Powiedział, że jestem najgłupszą agentką jaka go w życiu goniła i miał rację... Kiedy skończył to co chciał powiedzieć moja świadomość już uleciała.
    Harvey obejmuje mnie mocno ramionami nie puszczając dłoni i siedzę teraz oparta o jego klatkę piersiową z rękoma splecionymi jak w kaftanie bezpieczeństwa.
    - Peter reanimował mnie pięć razy zanim wpompowali we mnie odpowiednią ilość krwi. Zafundowałam mu pięciokrotny widok mojej śmierci. To czego bał się najbardziej... - Harvey zaczyna mnie kołysać w ramionach. To takie bolesne wspomnienia. Gardło ściska mi się z bólu, bo to nie najgorsze co się stało.
    - Brumer nie chciał mnie dopuścić do pracy, a ja się z nim zupełnie zgadzałam. Miałam uszkodzone więzadła, prawie nie mogłam chodzić na tą nogę. Ale pojawili się wtedy moi przyjaciele. Chris walczył o mnie u Brumera, Peter naprawił moją nogę, a Juan zafundował mi psychoterapię. W sumie po tym terapeuta miał już z górki. Potrafiłam całe dnie patrzeć w okna, nic nie jeść, nie rozmawiać z nikim. Pewnego dnia na siłę wsadził mnie do auta i wywiózł z miasta. Nikomu do tej pory się nie przyznałam, że modliłam się wtedy, żeby okazał się kolejnym psycholem, który załatwi sprawę jak należy - Harvey zamiera na chwilę - Zrobił jednak coś zupełnie nieoczekiwanego. Zawiózł mnie do lasu - wysuwam się na chwilę z objęć Harveya tylko po to, żeby sięgnąć po torbę. Rozpinam ją i wyciągam mój nóż - Wsadził mi do ręki nóż, który w zasadzie mnie zabił i kazał mi walczyć. Pomijając, że uciekałam przed nim po całym lesie aż padłam nieprzytomna ze zmęczenia wróciłam odmieniona. Wróciłam taka jaka jestem teraz i za każdym razem kiedy wpada mi do głowy jakiś dziwny pomysł patrzę na niego i się uspokajam - trzymam mocno i z wprawą rękojeść budzącego grozę ostrza i patrzę na nią przez pryzmat wspomnień - Kiedy wróciłam, zobaczyłam jakich spustoszeń wokół siebie dokonałam. To zmusiło mnie do pójścia do psychiatry, bo jeśli poradziłam sobie z tym co zrobiono ze mną nie mogłam sobie poradzić z tym co ja zrobiłam. Odsunęli się ode mnie wszyscy znajomi, moja babcia postarzała się o 20 lat i straciłam dwie najdroższe mi osoby - łzy wzbierają mi w oczach. Harvey obejmuje mnie jeszcze mocniej - Nie wytrzymał Peter i nie wytrzymał mój dziadek - głos mi się zupełnie łamie - Dostał ataku serca i już nigdy nie wyszedł ze szpitala - łzy płyną mi po policzkach. Martha chowa twarz w dłoniach, a Harvey obraca mnie do siebie. Oczy ma wilgotne i pełne bólu. Obejmuje w dłonie jego twarz - Nie chcę, żeby ci było przykro. Nigdy!
    - Mnie? - pyta z niedowierzaniem.
    - Tobie Harvey - uśmiecham się przez łzy - Nie do końca tak to chciałam opowiedzieć... Ale nadal nie mam nad tym kontroli.
     - To dlatego Peter tak się martwi o tą nogę... - mówi bardziej do siebie.
     - Jest już zupełnie zdrowa. Ból jest tutaj - stukam palcem w czoło.
    Milczy wpatrując się we mnie.
    - W każdym razie - mówię już dużo raźniej - Wracając do sedna to o ciebie nam chodziło - odwracam się z powrotem do Marthy i ocieram oczy.
    - Moje problemy przestają mieć teraz znaczenie - macha ręką.
    Kręcę głową zwiedziona.
    - Nic bardziej mylnego - chowam ostrożnie nóż do torby - Kolej na twoją terapię.
    Wyciągam swój pistolet. Zanim ujrzał światło dzienne pozbyłam się magazynku. Martha robi się blada i na jej twarzy pojawia się wczorajsze zagubienie.
    - Nie kochanie - zaczyna drżeć - Jeszcze nie pora - cofa się.
    Klękam na ziemi i łapę ją za rękę.
    - Martha... To tyko narzędzie. Nie zadziała, jeśli ktoś go nie użyje. To facet, który go trzymał ci to zrobił. Już ci nie zagrozi. Harvey o to zadbał - patrzę na niego czule - Sam nie ma żadnej mocy! - ponownie wysuwam broń w jej stronę.
    Patrzy na nią ostrożnie i niepewnie. Siedzę cierpliwie i czekam. Niech sobie patrzy ile jej się podoba, W końcu wyciąga rękę i koniuszkami palców dotyka broni.
    - Jest zimny - jest tym zaskoczona.
    - Bo jest martwy i bez człowieka nie ożyje.
    Nieskończenie powoli bierze go w końcu do ręki i waży przez chwilę.
    - I lżejszy niż się spodziewałam.
    - Nie ma magazynku.
    Ogląda go dłuższą chwilę po czym sama dochodzi do tego jak go odbezpieczyć. Wyciąga rękę przed siebie i strzela. Pociąga za spust raz za razem w jakimś dzikim szale. Zawleczka przy każdej próbie uderza w pustą przestrzeń.
    - To łatwe - ma pogardę w głosie.
    - Mhm. To bardzo łatwe.
    Dotykam delikatnie lufy i kieruje ją w stronę mojej głowy. Jej oczy rozszerzają się.
    - Teraz też łatwe? Nie jest naładowana możesz pociągnąć za spust.
    Patrzy na mnie z otwartymi ustami.
    - Nie - opuszcza rękę i oddaje mi glocka - Co za drań wyciąga to na niewinnych ludzi?!
    Czuję się spokojniejsza. Gniew to dobra reakcja. Martha nie należy do tych osób, które łatwo się poddają. To dobrze.
    - Kiedy przestanę się bać?
    - Nie wiem. Ja do tej pory budzę się w nocy z krzykiem gdzieś w kącie pokoju broniąc się przed powietrzem - instynktownie dotykam siniaka na ręce i słyszę jak Harvey głośno wciąga powietrze. Tym razem nie chce na niego patrzeć.
    - Peter przepisał ci coś na uspokojenie?
    - Tak, ale jakoś mam opory przed braniem tego. W filmach się kończy na uzależnieniu.
    Wywracam oczami. Potrafi być taka naiwna. Sięgam znowu do torby i z uśmiechem potrząsam już w połowie pustą własną fiolką z cudownymi tabletkami.
    - Jeśli będziesz miała to pod kontrolą nic się nie stanie. Ja swoich nie brałam już od bardzo dawna, ale jakoś bezpieczniej mieć je przy sobie.
    Uśmiecha się na moje tłumaczenie i zaskakując mnie totalnie obejmuje mocno.
    - Wiesz, że teraz to już nie jest takie straszne?
    - Jak ci wydobrzeje ręka Nati może cię nauczyć strzelać. Całkiem nieźle jej to idzie.
    - Co mi nieźle idzie? - jak na zawołanie mała pojawia się w pokoju.
    - Nauczysz babcie strzelać.
    - I nauczę cię kilku sztuczek obezwładniania.
    - O dziękuję! Na sport już jestem za stara!
    Siedzę na dywanie i obserwuje jak się przekomarzają. Nati kocha babcię i uwielbia ojca. Ja też go uwielbiam. Patrzy teraz na mnie z miną "Znowu Mnie Zaskoczyłaś" i muszę wzruszyć ramionami.
    - Ok - uderza dłońmi o uda - Wy sobie tu siedźcie, a my musimy się zbierać.
    - Gdzie? - Martha robi oburzoną minę.
    Harvey nie wzruszony jej buntem wstaje i wyciąga do mnie rękę.
    - Zabieram Wik na wycieczkę i musimy się przygotować.
    - Gdzie? - dopytuje się z uśmiechem Nati.
    - Przykro mi, niespodzianka.
    Obejmuje mnie w pasie i całuje we włosy.
    - Chodź - bierze moją torbę i w holu podaje Jordan - Zabierz ją na miejsce.
    Wspinamy się z powrotem do sypialni i zastanawiam się po co, bo obydwoje nic tam nie mamy.
    - Byłaś na tarasie?
    - Nie...
    Usta wykrzywiają mu się w tym fajnym figlarnym uśmiechu.
    - Zamknij oczy.
    Kręcę głową, ale ani myślę się sprzeciwić.
    - Ufasz mi?
    - Oczywiście - nie waham się z odpowiedzią. Słyszę rozsuwane drzwi i silny wiatr uderza mnie w twarz. Głośny łoskot fal dobiega z oddali.
    - Plaża? - pytam nie otwierając oczu.
    - Idź do przodu - prowadzi mnie za rękę - Ok. Stój. Możesz patrzeć.
    Otwieram niepewnie oczy i widzę błękitne niebo. Aż po horyzont, gdzie styka się z oceanem. Cudowne. Patrze w dół i cofam się o krok od barierki. W dole u podnóża domu jest wysoki, pionowy klif zakończony ostrymi skałami. Woda uderza w nie mocno rozbryzgując we wszystkie strony. Nieświadomie przysuwam się do Harveya. To piękny widok, ale z kiedy wisi się nad wielką przepaścią troszkę przerażający. Łapę go za ramię i wychylam się ostrożnie. W dole nie ma nic poza skalistą przepaścią.
    - Nie boisz się?
    - Nie kiedy jesteś ze mną - odpieram zupełnie spokojnie.
    - Czy często masz koszmary? - przejeżdża palcami po miejscu, gdzie paskudny siniak już znika.
    - Tylko jak mam wyjątkowo stresujący okres.
    - Naucz mnie Wiktorio - mam wrażenie, że to co teraz mówi wiele go kosztuje.
    - Czego?
    - Czuć. Naucz mnie czuć - w jego oczach jest smutek, a w głosie determinacja.
    - Ty umiesz czuć Harvey. I to bardzo intensywnie - uśmiecham się znacząco.
    - Nie mówię o tym. Czuję żądze, głód, zimno... Jak zwierze. Nie o to mi chodzi - jest poirytowany.
    - Och Harvey... Czujesz sympatię do Rity i Carlo, kochasz swoją rodzinę, nie znosisz Hermensa... Czujesz to wszystko! Jesteś bardzo ludzki! - głaszczę go po policzku. Kręci przecząco głową. Wiem, że to nadal nie jest to co ma na myśli. Przez Goblinową Harpię nie jest w stanie pokochać kobiety. Nie kocha mnie... To boli. Strasznie boli. Ale czy nie sugeruje mi teraz, że chce to zmienić? Prosi o pomoc.
    - Musisz mi opowiedzieć Harvey - bez tej wiedzy jestem bezradna. Nie potrafię mu pomóc.
    - Wiem - jest taki smutny, że serce mi się kraje - Kiedy będę gotowy dowiesz się wszystkiego.
    - Ok. Wtedy cię nauczę.
    Przytula mnie mocno do siebie. Dała bym tak wiele, żeby wiedzieć jak.
    - Pojedziemy teraz do ciebie - mówi już normalnym tonem - Spakujesz się i zapraszam do Bloomberg na kolację. Z deserem - dodaje z uśmiechem.
    Przypomina mi się zaproszenie na lody i płonę rumieńcem.
    - Uwielbiam cię zawstydzać - patrzy na mnie z zachwytem.
    - Musisz mi powiedzieć gdzie jedziemy - zmieniam temat - Nie wiem co spakować.
    - Nie zdradzę ci niczego. Mówiłem ci już, że musisz wziąć coś wygodnego na długie spacery, coś eleganckiego na wieczory i coś gorącego na noc.
    - Coś gorącego? - udaje, że nie wiem o co chodzi - Czyli będzie tam zimno?
    Klepie mnie mocno po pupie i ciągnie z powrotem do domu.
    Oczywiście Trevor wraca moim samochodem, a ja jadę z Harveyem. Jego wysokość tak sobie zażyczył. Pakuje się w sporą walizkę, bo nie wiedząc co mi będzie potrzebne biorę wszystko. Zajeżdżamy do Bloomberg prawie o zachodzie słońca.
    - Dzień dobry panie Word, panno Hastings - Anabell wita nas w kuchni.
    - Dzień dobry - odpowiadam wesoło. Harvey tylko kiwa głową. Tym razem zachowuje się grzeczniej niż przy naszym pierwszym spotkaniu. Mimo że nadal nie mogę się nadziwić jak gosposia może tak wyglądać!
    - Czy życzą sobie państwo coś do jedzenia?
    - Zdecydowanie tak - Harvey od razu siada przy stole - Co proponujesz? - łapie mnie za rękę, kiedy siadam obok.
    - Na dzisiaj sandacz faszerowany, sałatka grecka i rolada ze szpinakiem. Zamiennie dla sandacza indyk w miodzie z rozmarynem - recytuje z uśmiechem.
    Jaaa nie mogę. Jak w pięciogwiazdkowej restauracji!
    - Co ty na to skarbie?
    Patrzę nieco zaskoczona. Mogę podjąć decyzje?
    - Zależy ilu osób się spodziewasz na kolacji - odpowiadam dyplomatycznie koniec końców pozostawiając wybór jemu. Wygląda na zadowolonego.
    - W takim razie ryba.
    - Oczywiście - kobieta odwraca się i zabiera za podawanie dań. Harvey wstaje i nalewa nam wino. Wszystko pachnie, wygląda i smakuje wspaniale. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, że jestem taka głodna! Kiedy Harvey kończy swoją porcję, mój talerz świeci pustkami.
    - Smakowało ci?
    - Od dzisiaj kocham sandacza!
    Anabell błyskawicznie sprząta talerze.
    - To co? Pora na lody! - odzywa się Harvey, kompletnie nie skrępowany obecnością gosposi. Otwieram usta i przez chwilę poruszam nimi jak ryba, aż w końcu zamykam i obserwuje co się zadzieje.
    - Już podaje - odpowiada Anabell, a Harvey ledwo powstrzymuje śmiech. Puszczam mu tylko wyniosłe spojrzenie i zakładam ręce na piersi. Harvey cały czas dolewa wina i zaczyna mi się robić niebezpiecznie ciepło i sennie. Deser lodowy ledwo mi się mieści, a cukier w ogóle nie dodaje energii.
    - Chodź na górę. Jesteś wykończona, a jutro musimy wcześnie wstać. Anabell śniadanie na szóstą.
    - Oczywiście panie Word. Czy przygotować coś na drogę?
    - Nie obiad zjemy już na miejscu.
    Idziemy na górę, a ja ziewam co chwilę.
    - Prawie w ogóle nie spałaś - troska pobrzmiewa mu w głosie.
    - Tak to już jest przy tobie - opieram się o jego ramię - Szkoda czasu na sen.
    - Będę to miał na uwadze - słyszę ostrzeżenie - Musisz być wypoczęta.
    Ponieważ jest dopiero ósma naprawdę nie chcę jeszcze iść spać.
    - Możemy się wykąpać? - pytam bez większych nadziei. Pewnie zarządzi szybki prysznic i do łóżka.
    - Jeśli tylko masz ochotę - odpowiada natychmiast. Hm? Serio?
    Po gorącej, aromatycznej kąpieli, w czasie której Harvey nie pozwalał mi na nic poza przytulaniem padam prawie bez przytomności na łóżko. Resztkami świadomości czuję jak mnie przygarnia do siebie i otula kołdrą. Jest niebiańsko.

    Budzi mnie silny kopniak. Otwieram oczy i widzę tylko wzburzoną kałużę krwi.
    - Nie umieraj, bo jeszcze nie skończyłem! - okrutne oczy zbliżają się do mnie. Wszystko się kołysze i zbiera mi się na wymioty. Unosi moją głowę i uderza nią o posadzkę. Nie mogę zareagować na tępy ból. Nie mam siły się nawet skrzywić - Chyba dobrze, że umrzesz. Nie chciała byś chyba żyć ze świadomością, że gdzieś tam się czaję, co?
    Słyszę czyjeś kroki. Straszny śmiech dociera do mnie jak zza szklanej tafli. Czuję w ustach smak żelaza.
    - Już nie musisz kochanie - Harvey staje nade mną.
    - Harvey! - chcę do niego wyciągnąć rękę, ale nie mogę. Głos też się nie wydobywa z moich ust. Harvey patrzy na mnie z góry. "Pomóż mi!" - krzyczę w myślach.
    - Nie musisz już walczyć - odwraca się powoli.
    "Harvey!" rusza przed siebie i znika z mojego pola widzenia. Przez chwilę słyszę jeszcze stukanie jego butów, ale w końcu one też milkną. "Harvey!!" Rozlega się na powrót okrutny, bezlitosny śmiech. "Nie!!" Powtarzam w myślach. "Nie!!" Czuję, że zapadam się w ciemność. "Nie chcę!!" Ale wiem, że już nikt mnie nie słyszy i nikt mi nie pomoże. Strach mnie dławi "Nie chcę!! NIE!"

    - Wiktoria!
    Otwieram szeroko oczy. Moje ciało podskakuje szarpane silnymi rękoma.
    - Wik!
    Koncentruje wzrok na jednym punkcie. Na czułym i kochanym, chociaż teraz wystraszonym spojrzeniu pary czekoladowych oczu.
    - Harvey - mam schrypnięty głos i cała się trzęsę.
    - To był tylko sen aniołku.
    Unosi mnie i zamyka w ramionach. Łapę go jakbym miała za chwilę utonąć i wybucham płaczem. Jestem zdezorientowana i boję się. Kołysze mnie szepcząc słowa pocieszenia. Obejmuje go z całej siły i czuję panikę na samą myśl, że mogłabym go puścić.
    - Csii aniołku. Jesteś bezpieczna. Jestem tutaj - powtarza w kółko i w kółko aż w końcu mu wierzę i przestaje płakać.
    - Znowu tam byłam - odsuwam się na tyle, żebym mogła go widzieć. Ma tyle cierpienia na twarzy - I znowu mnie bił - broda mi się trzęsie.
    - Cicho Wik. Już wszystko dobrze. Nikt cię już nie uderzy - ociera mi łzę
    - I ty przyszedłeś - czuję potrzebę opowiedzenia tego - I powiedziałeś, że już... - zanoszę się szlochem - Że już nie muszę walczyć! I przestałam - przerażenie znowu wraca, a on znowu obejmuje mnie mocno i zaczyna kołysać.
    - Nie musisz aniołku - szepcze - Ja będę walczył za ciebie. Nie musisz już z niczym walczyć. Będę się tobą opiekował - już nie wiem czy jestem przerażona, czy wzruszona, ale nowa porcja łez wypływa mi z oczu. Po paru minutach koszmar odchodzi w zapomnienie. Kochane ramiona niosą ulgę.
    - Już w porządku? - pyta.
    - Chyba tak. Przepraszam - znowu czuję swobodny dopływ powietrza do płuc.
    - Co robisz, kiedy budzisz się sama? - pochyla się i całuje mnie w ledwo widocznego już siniaka na przedramieniu.
    Kręcę szybko głową. Co to to nie. Dosyć wrażeń!
    - Uderzyłam o szafkę - spuszczam wzrok.
    - Nie chcę, żebyś już kiedykolwiek budziła się sama Wik.
    - Postawisz dyżurującego psychiatrę pod moją sypialnią? - staram się zażartować.
    - Nie - pozostaje zupełnie poważny - Przeprowadzisz się do mnie.
    No tak pewnie znowu usnęłam, a to kolejny pokręcony sen. Kiedy nic się nie dzieje, a Harvey czeka na reakcję prostuje się i siadam po turecku na przeciwko niego.
    - Słucham?
    - Kiedy wrócimy. Nie pozwolę ci zostać samej.
    - Harvey - nie wierzę w to co słyszę. Mimowolnie uśmiecham się - Chyba powinieneś to sobie jeszcze przemyśleć.
    - Nie - jest zupełnie pewny siebie - Chcę z tobą zamieszkać. Opiekować się tobą i wiedzieć, że masz opiekę, kiedy mnie nie ma.
    - Harvey znamy się od pięciu minut.
    - I co z tego? - wzrusza ramionami - Znasz mnie lepiej niż moja była żona kiedykolwiek miała okazję poznać. Czuję się przy tobie swobodnie i komfortowo. Jest nam bosko w łóżku i poza nim. Potrafimy zawsze dojść do porozumienia.
    - Porozmawiamy o tym jutro dobrze?
    Czuję się dziwnie... Chyba powinnam skakać z radości, ale jestem strasznie skołowana. Właśnie otrzymałam bardzo poważną propozycję związku. W jego ustach niemal formalną.
    - Dobrze - zgadza się natychmiast - A teraz prześpij się jeszcze chwilę.
    Kładzie się na plecach i przyciąga mnie na swoją pierś. Układam się wygodnie uśmiechając leniwie, kiedy włoski smyrają mnie w policzek. Nie sądzę, żebym była w stanie usnąć, ale jest mi bardzo przyjemnie. Chce żebym się do niego wprowadziła... Kuszące, ale to czyste szaleństwo! Mieszkać z nim w Bloomberg... Codziennie z nim spać, codziennie jeść z nim śniadanie, wychodzić razem do pracy, codziennie wracać do wieży na szczycie świata... Kurcze pewnie, że bym chciała, ale nie jesteśmy na to ani trochę gotowi. Fakt, że jak na razie kocham jego wady tak samo jak zalety, ale ile czasu minie zanim zaczną być nie do zniesienia? Ile on potrzebuje czasu, żeby się przekonać, że mnie nie pokocha? I jak bardzo ja będę wtedy cierpiała? Nie biorąc w ogóle pod uwagę faktu, że wcale go nie znam, bo o niczym mi nie mówi... Znam go lepiej niż Gollumowa Harpia? Jasne!!


4 komentarze:

  1. Nie masz tylko jednego wiernego fana. Jest nas co najmniej dwoje! Blog jest świetny! Dzięki Tobie przeczytałam również trylogię James. znakomita książka. dziękuję Ci i wiedz, że JA TEŻ czekam z niecierpliwością, codziennie po kilka razy:D, na nowy rozdział :)

    wierna Fanka :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet nie zdajesz sobie sprawy jak bardzo się cieszę :D Jesteście wspaniałym motorem napędowym!

      Usuń
    2. Co do Szarego (cała seria och i ach) zajrzyj sobię na 50twarzygreya.com . Ciekawe wpisy i dużo nowinek ;) No i można tam godzinami rozmawiać o Christianie :D

      Usuń
  2. Zgadzam się całkowicie z opinią o "och i ach". Strasznie żałowałam, że ma "tylko" tyle stron. Całą serię przeczytałam w jakieś 4 czy 5 dni, a potem tak strasznie mi ich brakowało. Dzięki za stronkę. :P

    OdpowiedzUsuń

Znacie to uczucie kiedy jesteście powodem czyjegoś uśmiechu? Jest... Niesamowite!!