piątek, 18 stycznia 2013

SPICY Rozdział 32


    Mija środa i nastaje czwartek. Stres i niepewność stają się dla mnie normą dnia. Odpisał tylko dwa zdania. "Musisz mi ufać Mała. Jeśli będzie powód dowiesz się o nim ode mnie" Domyślił się, że wiem, a ja już nic nie odpisałam. Zero kontaktu od ponad dwudziestu czterech godzin. Gdybym nie była taka uparta musiała bym przyznać, że strasznie za nim tęsknie i potwornie mam ochotę usłyszeć jego głos nie mówiąc już o przytuleniu się. Ale kiedy Maya pyta czy wszystko ok udaje zaaferowaną pracą i entuzjastycznie kiwam, że tak.
    Zrobiłam mały rekonesans w kancelariach pana mecenasa. Tylko ta w Bostonie należy wyłącznie do niego. W NY dzieli już tylko z Jessicą, a tą w Miami z nijaką panią Rosalie DeLacour, niegdyś DeLacour-Word. Fakt, że mój mężczyzna jest teraz z kobietą, którą jako jedyną w życiu kochał i że wygooglowałam ich wspólne zdjęcie z jakiejś imprezy charytatywnej, kiedy jeszcze byli małżeństwem sprawia, że zazdrość nie pozwala mi logicznie myśleć. To piękna kobieta. Nathalie jest do niej bardzo podobna. Rude włosy, doskonale gładka, blada cera, piękna sylwetka, duże szaro niebieskie oczy, mały nosek i kształtne usta. Na zdjęciu Harvey jest tak bardzo w nią wpatrzony... Mój wstrętny mózg nasuwa mi obraz ich razem i tortura okazuje się nie do zniesienia.
    - Hastings do mnie - Brumer wyrywa mnie z zamyślenia.
    Idę razem z nim do windy i wjeżdżamy na górę.
    - Wszystko w porządku? - pyta kiedy idziemy korytarzem w stronę jego gabinetu.
    - Tak. Dlaczego pan pyta?
    - Wik pracujemy razem już od dłuższego czasu, wiem kiedy coś nie gra... Wylądowałem przez ciebie na terapii jakbyś nie pamiętała!
    Uśmiecha się przepuszczając mnie w drzwiach.
    - Czasami zapominam, że potrafi pan być taki "spoko" - rozsiadam się na kanapie.
    - Dzieci też mi to mówią. Więc co się dzieje?
    Zastanawiam się chwilę.
    - W zasadzie to chyba o dziwo nic takiego.
    - Więc czemu słyszę cały dzień twoje zgrzytanie zębów?
    - A... - chcąc nie chcąc piękna Rosalie pojawia się w mojej głowie - To nic takiego... Raczej osobiste.
    Brumer wyciąga przed siebie długie nogi i rozpiera sie wygodnie w fotelu.
    - Nie powinienem się o to martwić?
    - Nie, wszystko w porządku.
    - A o czym rozmawiałaś z Romero?
    Pukanie do drzwi pozwala mi się chwilę zastanowić. Wchodzi Maya i podaje szefowi jakieś papiery do podpisania. Mam mniej niż minutę na obmyślenie taktyki zanim wychodzi.
    - W zasadzie przypomniałam mu tylko, że FBI nadal o nim pamięta...
    - To cenna wiedza dla przestępcy.
    - Jakoś się źle poczułam, że to my go nie złapaliśmy, ale było ostatnio tyle innych zajęć, że odszedł na drugi plan. A nawet dalszy...
    - A wiesz, że z tego tytułu będziesz miała problemy?
    - Nic z czym bym sobie nie poradziła.
    - Dlatego muszę Cię ostrzec, że dzisiaj wychodzi.
    - Romero? - unoszę się na miejscu.
    - Tak. Wywinął się bez problemu. Musisz być ostrożna. Jeśli czuje z twojej strony zagrożenie jesteś w niebezpieczeństwie.
    Ale już ledwo go słucham pędząc do wyjścia.
    - Poradzę sobie szefie!

                                                                             ***

    Siedzę od ponad godziny przy tylnym wejściu na komisariat. Jestem pewna, że właśnie z tego skorzysta. Od piętnastu minut towarzyszy mi czarne, terenowe BMW z przyciemnianymi szybami. Ponieważ jestem w swoim prywatnym samochodzie zupełnie mnie ignorują. Czekam cierpliwie. To mogą być jego ludzie, lub wręcz przeciwnie... Odpowiedź pojawia się w momencie kiedy drzwi się otwierają i troje mężczyzn w ciemnych ubraniach wychodzi na zewnątrz. Dwoje pasażerów BMW wysiada i bez ostrzeżenia otwierają ogień. Huk na wąskiej uliczce jest ogłuszający. Początkowo chowam się jak mogę w fotelu, ale tylko po to, żeby sprawdzić magazynek. Widzę jak Demming wciąga Romero z powrotem na posterunek. Błyskawicznie przetaczam się na siedzenie pasażera i wysiadam. Na kolanach przechodzę na tył samochodu i mam już na celowniku jednego z napastników. Tak jak uczyłam Nati. Odbezpieczyć, wycelować, strzelić. Mężczyzna pada na plecy. Nie wiem co się dzieje z drugim, ale samochód po dwóch sekundach odjeżdża. Wychylam się sprawdzając teren. Chyba już nie ma żadnej niespodzianki. Do ciała podbiega Demming i sprawdza puls.
    - Tu detektyw Richard Demming numer 55821. Pogotowie pod piąty posterunek tylne wejście. Rana postrzałowa - mówi szybko i spokojnie nie spuszczając ze mnie wzroku. Mijam go i podchodzę do Romero i jego człowieka z równie kiepską aparycją. Kiedy stajemy na przeciwko siebie bez dzielącej nas kraty moja pewność siebie wyparowuje. Co ja głupia wyprawiam! Po cholerę tu przyjechałam? Patrzy na mnie z tym groźnym spokojem widocznie mało przejęty zajściem.
    - Co ty tu robisz? - Demming pojawia się za moimi plecami.
    Z ust mi to wyjąłeś.
    - Chyba już nie muszę prosić o zgodę na widzenie? - muszę kontynuować to co zaczęłam. Robię parę kroków w stronę samochodu - Gdyby były jakieś problemy - wskazuję palcem rannego - Wiesz, gdzie mnie szukać - mówiąc do Demminga podczas gdy zerkam na Romero. To powinno wystarczyć. Z gęsią skórką na całym ciele wsiadam do auta i odjeżdżam.

                                                                               ***

    Piątkowy poranek wita moje koleżanki tortem czekoladowym.
    - O! A co to za okazja?
    - Twój ostatni dzień pracy mała - wręczam go Nathalie i idę parzyć herbatę.
    - Nie wierzę, że minęły już dwa tygodnie... - wzdycha.
    - Nie było tak źle prawda?
    - Było naprawdę fajnie.
    Drzwi się otwierają i słyszę głośny chłopięcy okrzyk.
    - Tort!
    - Tak Linc to tort, a ty nie jesteś zaproszony - łapę go za ramię i popycham do wyjścia.
    - Masz urodziny?
    - Nie. Nati pracuję dzisiaj ostatni dzień.
    - Już? To najbystrzejsza osoba w tym biurze! - zerka nagle nerwowo - Oczywiście zaraz po tobie kochana szefowo.
    Wybuchamy śmiechem, kiedy robi przy tym bardzo przekonującą minę. Po chwili dołącza do nas Chris, ale dziękuje za tort i wychodzi z samą kawą.
    - Nadal jest źle? - pytam cicho Lincolna.
    - Niby koncentracja wróciła, ale jest bardziej zamknięty...
    - Muszę to w końcu załatwić.
    Kilka godzin upływa mi na sprawdzaniu raportów, omawianiu z Brumerem nowych strategii i wysłuchiwaniu skarg i zażaleń. Przy okazji obserwuje jak Nati dobrze wtopiła się w grono agentów. Wszyscy z uśmiechem idą do niej z prośbami o przysługę, sami zagadują. Myślę, że zdobyła tu kilku znajomych. Zwłaszcza w osobie młodego kuriera. Unikam myślenie o Harveyu i uzmysławiania sobie co pięć minut, że już jutro wraca.
    - Wik ktoś do ciebie - Lincoln podchodzi z bardzo poważną miną.
    - Kto taki? - unoszę głowę znad monitora.
    - Romero - mówi złowróżbnie.
    Zamieram na chwilę, ale widząc zaciętość Linca szybko odzyskuje wigor.
    - Zaprowadź go do mojego gabinetu. Przyjdę tam za minutę - mój ton jest stanowczy. Wiem, że miał by wiele obiekcji co do tego spotkania.
    Kiwa głową. Kiedy tylko znika w windzie moje paznokcie znikają między zębami. O cholera. Jeden z najgroźniejszych i najbardziej nieuchwytnych znanych mi mafiozów czeka w moim gabinecie. We względnym spokoju wyłączam komputer i ruszam powoli schodami na górę. Wielkie jest moje zdziwienie, kiedy mój gabinet jest szczelnie obstawiony. Z jednej strony pod ścianą stoi facet, który odebrał Romero z aresztu, a z drugiej z kamienną miną Lincoln. Czasami zapominam jaki potrafi być groźny. Wchodzę do środka i już jest za późno na wycofywanie się. Vincent z dłońmi na kolanach siedzi przy moim biurku. Podnosi się, kiedy mnie widzi.
    - Panie Romero, witam z powrotem na wolności - daję mu rękę. Ma na dłoniach cienkie skórzane rękawiczki. Takie same jakich ja używam. Żeby nie zostawiać odcisków i amortyzować uderzenie... - Proszę usiąść.
    Obchodzę biurko i siadam po swojej stronie.
    - Chciała się pani ze mną widzieć - głuchy głos wybywa się z wąskich zwykle zaciśniętych ust - Zdaje się, że dobrze to odczytałem.
    - Bardzo dobrze - opieram się łokciami o blat i patrze mu w oczy.
    - W czym mogę pomóc?
    Przechylam głowę nie mogąc powstrzymać uśmiechu.
    - Panie Romero. Cokolwiek pan powie po tej wypowiedzi proszę poczekać do końca. Oto co panu oferuje. Wiem, że ma pan kontakt z chińskim kartelem, którego jest pan głównym dostawcom. Powiedzmy, że pański udział w biznesie zostanie możliwie złagodzony, może nie zapomniany, ale będzie minimalny. Wystarczy, że będzie pan ze mną współpracował. Jakimś cudem podczas wymiany akurat z kilkoma moimi ludźmi będziemy przejeżdżali w pobliżu i wpadniemy na chwileczkę. Panu uda się uciec, bo nie wierzy pan w przypadki, albo okaże się, że był pan tam doprowadzony siłą i znowu nie dojdzie do procesu.
    Patrzę mu śmiało w oczy.
    - Otrzyma pan od nas dożywotnią wdzięczność.
    Jego mina jest niezgłębiona i przez to od razu na myśl nasuwa mi się mój mężczyzna. Jestem beznadziejnie głupia. Proponuje Vincentowi Romero, żeby sypnął. Sama mam ochotę ryknąć śmiechem. Ale mojemu rozmówcy nawet gęsty wąs nie drgnie. Małe, czarne oczka nadal wlepione są we mnie, a dłonie leżą spokojnie na kolanach.
    - Nie wiem o czym pani mówi - odzywa się w końcu - W każdym razie fakty są takie, że uratowała mi pani wczoraj życie.
    - Słucham?
    - Mój człowiek był pozbawiony broni po wejściu na posterunek, a detektyw Demming nie spieszył się z jej oddaniem, ani z pomocą - sięga do wewnętrznej kieszeni kurtki, a każdy mięsień w moim ciele napina się jak struna - Ma pani u mnie dług wdzięczności - wyciąga złożoną na pół kartkę papieru i kładzie na biurku - Jeżeli będzie pani potrzebowała pomocy proszę dzwonić, a pojawię się.
    Szczęka mi opada.
    - To jednorazowy i nienamierzany numer. Proszę z niego mądrze skorzystać.
    Wstaje i poprawia krzesło wracając je na poprzednią pozycje.
    - Do usłyszenia Wiktorio Hastings - kiwa powoli głową, odwraca się i powoli wychodzi. W ogóle sprawia wrażenie niezdolnego do szybszych ruchów i reakcji. Kiedy drzwi za nim się zamykają powietrze opuszcza moje płuca.
    - Wszystko w porządku? - Linc bez pukania wpada do środka.
    - Tak. Chociaż nie osiągnęłam celu.
    - Kazałem go śledzić.
    - Odwołaj! - patrzy na mnie niczego nie rozumiejąc - Spieprzysz mój plan. Odwołaj natychmiast! Ma stąd spokojnie wyjść i spokojnie wrócić do swojej nory!
    Lincoln jest zły, ale nie sprzeciwia mi się. Wyciąga telefon i wybiera numer.
    - Akcja odwołana. Zostawcie go i wracajcie - rozłącza się - Dowiem się czegoś więcej?
    - Nie udało mi się to co chciałam osiągnąć, ale bez wiedzy przełożonych i całej tej szopki nie mogłam mu zaoferować niczego rozsądnego - przesuwam palcami po krawędzi kartki - Ale mam wrażenie, że jeszcze się spotkamy z panem Romero...
                                                                             ***
    - Wik! - krzyk wyrywa mnie z zamyślenia. Rozglądam się zdezorientowana po zatłoczonej sali.
    - Wik przepraszam, że ci przeszkadzam - zdyszana Nati ledwo wyhamowuje przed biurkiem - Wiem, że to mój ostatni dzień i że nie zostało dużo czasu do końca, ale muszę wyjść.
    - Coś się stało? - serce mi przyspiesza na widok niepokoju w jej oczach. Harvey?
    - Babcia wczoraj zamknęła się w sypialni i nie chce nikomu otworzyć. Jordan mówi, że to jakiś atak paniki.
    - Kim jest Jordan?
    - Jordan to ochroniarz, którą zostawił tata.
    - Jak dojedziesz do Freeport?
    - Pociągi kursują dosyć często.
    - Zawiozę cię. Spakuj rzeczy idę po swoje. Spotkamy się za pięć minut na parkingu.
    Mam dziwne obawy przed atakiem paniki Marthy, ale nie mogę zostawić małej samej z takim problemem. A już zwłaszcza nie mogę jej puścić pociągiem! Czeka na mnie przy wyjściu na podziemny parking.
    - Dziękuję Wik.
    - Nie ma sprawy. Wskakuj.
    - Czy możemy jeszcze podjechać do Bloomberg?
    - Jasne.
    - Anabell mogła byś znieść moją walizkę na dół? - mówi do telefonu - Muszę szybko wracać do Freeport Wik mnie podrzuci. Powinnyśmy być za jakiś kwadrans, dzięki!
    - Wiesz dokładnie co się wydarzyło? - pytam, kiedy już wyjeżdżamy z miasta.
    - Odwiedziły ją wczoraj koleżanki. Kiedy wyszły zaczęła być bardzo niespokojna. Szalę przeważył facet, którego samochód się zepsuł i chciał skorzystać z telefonu. Zamknęła się w sypialni i nie chce nikogo wpuścić.
    Zerkam na jej dłonie. Skubie nerwowo kciuka. Uśmiecham się, bo też tak robię.
    - Coś zaradzimy - mówię uspokajająco, chociaż spokoju nie czuję w ogóle.

    Jedziemy już od dobrych dziesięciu minut wąską drogą przez gęsty las. Jak to dobrze, że jest jeszcze widno, bo biedna Nati musiała by się tyrać z dwoma atakami paniki. Co za odludzie! Nie czuję się ani trochę zdziwiona, kiedy wjeżdżamy przez bogato inkrustowaną bramę na szeroki, żwirowy podjazd sporego pałacu. Pan na zamku zawita dopiero jutro. Do tej pory muszę się stąd zmyć.

     Oczywiście drzwi otwiera kamerdyner - jakże by inaczej. Nie wiem jak się nazywa taka część pałacu, ale „hol” nie pasuje ani trochę. Za drzwiami wejściowymi znajduje się wielka sala zakończona podwójnymi, szerokimi schodami ciągnącymi się w półłukach na wyższą kondygnacje. Dookoła mienią mi się liczne kolumienki, lustra, kwiaty, figurki, zabytkowe etażerki, dywany, obrazy. Mekka dla znawców sztuki. Dla mnie zbędny przesyt.
     Ze schodów schodzi wysoka brunetka w garniturze.
    - Jordan, co z nią? - pyta szybko Nati.
    - Bez zmian - zwięzły rzeczowy ton.
    - To agentka Hastings - odpowiada na jej pytające spojrzenie - Wik to Jordan. Pilnuje babci.
    Kiwamy sobie głowami. Poznaje żołnierskie maniery. To nie byle jaka ochroniarz.
    - Patrick weź moją walizkę z samochodu, idziemy do babci - no proszę. Młoda dziedziczka też umie wydawać polecenia. Kompletnie nie zwracam uwagi na to co mijamy w drodze na drugie piętro. Przed oczami powiewa mi tylko długi, rudy kucyk. Korytarz ciągnie się w nieskończoność. Zatrzymujemy się na samym jego końcu przy jednych z naprawdę wielu drzwi. Nati puka w nie ostrożnie.
    - Babciu to ja!
    Cisza. Nikt nie odpowiada, nie słychać żadnego hałasu, żadnych oznak, że ktoś tam jest.
    - Babciu... - podejmuje kolejną próbę - Proszę... Bardzo się o ciebie martwię! Odezwij się proszę.
    Doskonale wiem co Nati teraz czuje, bo czuję to samo. Zimna ręka strachu zaciska się na nas obu. Co jeżeli coś sobie zrobiła? Nawet nieświadomie?
    - Czy dostała jakieś leki po wyjściu ze szpitala?
    - Przeciwbólowe i uspokajające - dziewczyna ma poszarzałą twarz.
    - Martha tu Wik! Masz mnie w tej chwili wpuścić! - walę mocno pięścią - Jeżeli tego nie zrobisz wyważę drzwi! - oceniam grubość drewna i uświadamiam sobie, że w życiu nie dała bym rady...
    - Wiktoria? - słyszymy cichy głos z środka i zalewa nas fala ulgi.
    - Tak. Jesteś cała Martha? Możesz otworzyć drzwi?
    - Nie chcę.
    - Chcę cię chronić, ale żebym mogła to zrobić musisz mnie wpuścić.
    - Czy on tam jest? - przerażenie w głosie sprawia, że mam gęsią skórkę.
    - Nie! Jestem tu tylko ja i Nathalie. Otwórz drzwi. Jesteś zupełnie bezpieczna.
    - Jesteś pewna?
    - W zupełności. Pozwól mi sobie pomóc - matko! Odjechała zupełnie.
    Powraca cisza. Opieram się o ścianę i pocieram dłonią czoło. Rozlegają się ciche kroki.
    - Daj nam kwadrans i wróć z herbatą ok?
    Nati kiwa głową zmartwiona i wraca w stronę schodów. Czekam jeszcze minutę zanim drzwi otwierają się. Najpierw pojawiają się szeroko otwarte, zapadnięte oczy, a później potargane, kasztanowe włosy. Ta dumna, pewna siebie kobieta wygląda jak swój własny cień. Patrzymy chwilę na siebie i staram się ocenić, czy nie trzeba wzywać lekarza. Ale kiedy zawisa na mojej szyi siła jaką w to wkłada wróży, że fizycznie wszystko z nią w porządku. Ma na sobie wymięte, zapewne wczorajsze ubrania, a nie zmyty makijaż zostawił ciemne sińce pod oczami.
    - Chodź do środka. Ogarniemy cię.
    Trzymając mnie za rękę jak mała dziewczynka wprowadza do swojej sypialnej komnaty. Przepych wymieszany z bałaganem jest pierwszą rzeczą w tym domu, która zapiera mi dech. Okna zaciągnięte są roletami antywłamaniowymi i świeci tylko jedna lampka. Biorę z łóżka szlafrok i prowadzę ją do łazienki.
    - Martha jesteś zupełnie bezpieczna - tłumaczę tak łagodnie jak potrafię - Weź prysznic, a ja tu ogarnę zanim przyjdzie Nati. Dobrze?
    Kiwa tylko smutno głową. Wychodzę z łazienki zamykając za sobą drzwi. Z ulgą stwierdzam, że nie przekręciła zamka. Szybko odnajduje system sterujący roletami i podnoszę wszystkie cztery. Otwieram drzwi balkonowe, a słońce i świeże powietrze działają cuda. Zbieram trzy butelki po winie z podłogi i upycham je do małego kosza przy toaletce. Wygładzam pościel i zbieram z niej chusteczki jednorazowe. Serce mi się kraja. Jak bardzo musiała walczyć cały tydzień z rosnącym przerażeniem.
    - Dziękuję - cichy głos przyciąga moją uwagę. Martha zawinięta w szlafrok stoi w drzwiach łazienki. Jest zarumieniona po prysznicu, ale i tak wygląda bardzo mizernie.
    - Chodź tu - siadam na brzegu łóżka i klepię miejsce obok siebie. Jej bose stopy nie wydają żadnych dźwięków na dywanie.
    - Dlaczego do mnie nie zadzwoniłaś? - pytam łapiąc ją za ręce. W oczach pojawiają się łzy. Wielkie jakby zmęczony swoją ciągłą obecnością staczają się ciężko.
    - Myślałam, że to głupie. A później zupełnie mi odbiło. Nie potrafiłam tego kontrolować.
    Kręcę głowa współczująco. Jak ja to doskonale znam...
    Ciche pukanie odwraca naszą uwagę.
    - Babciu? - cichy głosik rozlega się za drzwiami.
    - Strasznie się o ciebie martwiła - widzę wahanie na twarzy Marthy.
    - Wejdź promyczku!
    Nati wchodzi jakby ostrożnie. Stawia na toaletce tacę z serwisem do herbaty i podchodzi do nas.
    - Jak się czujesz babciu?
    - Jak mnie przytulisz będzie już zupełnie dobrze - z ulgą stwierdzam, że się uśmiecha. Wie, że nie może zawiść wnuczki. Jest podporą dla Nati, tak jak ja jestem dla niej. A gdzie jest moja podpora?
    Kiedy kończymy rozmowę za oknem robi się już zupełnie ciemno. Oczywiście przez pierwsze pół godziny rozmawiałyśmy na poważne tematy, a później zeszło na te bardziej babskie. Ostatecznie zostawiamy Marthę w dobrym humorze, żeby przygotowała się do kolacji.
    Jadalnia zapewne byłaby w stanie pomieścić z trzydzieści osób. Nie chce mi się liczyć. Siadamy w jednej części długiego stołu, a przed nami piętrzą się talerze z ciepłymi i zimnymi przekąskami. Gospodyni chyba też ma kłopoty z liczeniem. Martha ochoczo zabiera się za jedzenie i dopiero teraz zdaje sobie sprawę, że musiała porządnie zgłodnieć w zamknięciu. Sama ledwo skubię dorsza w galarecie. Chociaż jest przepyszny nie mam w ogóle apetytu.
    - Co jest słonko? Jedz! - zachęca mnie Martha.
    - Dziękuję, ale nie jestem głodna - wzruszam ramionami. Patrzy na mnie chwilę i jestem pewna, że doskonale wie co jest przyczyną mojego braku apetytu - Poza tym robi się późno, więc powinnam się już zbierać.
    - Nie ma mowy! - marszczy brwi - Zostajesz tu na noc. Nie puszczę cię po ciemku!
    - Nic mi nie będzie - uśmiecham się - Odmelduje się jak tylko dotrę na miejsce.
    - Rozmawiałam z tatą - odzywa się przemądrzale Nati - Powiedział to samo co babcia. Mamy cię nigdzie nie puszczać po zmroku! Kazał Henriecie przygotować dla ciebie swoją sypialnie.
    - No to temat przegłosowany!
    Martha wraca do jedzenia, a ja więcej nie protestuje. Jezu słucham go nawet kiedy jest setki kilometrów stąd! Dlaczego się ze mną nie kontaktował? Po skończonej kolacji Nati opowiada babci o minionym tygodniu i zakończeniu stażu. To jakoś rażąco dziwne, ale mimo tego rozpustnego bogactwa zachowują się jak normalna rodzina. Czuję nagłą tęsknotę za własną babcią. Muszę do niej w końcu zadzwonić...

2 komentarze:

  1. ale mnie przestraszyłaś z tą Marthą:D tylko szkoda że nie napisałaś, co jej było:)i proszę, co ja mówię? błagam o więcej rozdziałów:) ze swoimi możliwościami możesz daleko zajść:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Och piszę i piszę aż mi się z klawiatury dymi ;) Postaram się za chwilę coś podrzucić. Dziękuję :* Serio!

    OdpowiedzUsuń

Znacie to uczucie kiedy jesteście powodem czyjegoś uśmiechu? Jest... Niesamowite!!