Mija środa i nastaje
czwartek. Stres i niepewność stają się dla mnie normą dnia.
Odpisał tylko dwa zdania. "Musisz mi ufać Mała. Jeśli
będzie powód dowiesz się o nim ode mnie" Domyślił się, że
wiem, a ja już nic nie odpisałam. Zero kontaktu od ponad
dwudziestu czterech godzin. Gdybym nie była taka uparta musiała
bym przyznać, że strasznie za nim tęsknie i potwornie mam ochotę
usłyszeć jego głos nie mówiąc już o przytuleniu się. Ale
kiedy Maya pyta czy wszystko ok udaje zaaferowaną pracą i
entuzjastycznie kiwam, że tak.
Zrobiłam mały rekonesans w kancelariach pana mecenasa. Tylko ta w Bostonie należy wyłącznie do niego. W NY dzieli już tylko z Jessicą, a tą w Miami z nijaką panią Rosalie DeLacour, niegdyś DeLacour-Word. Fakt, że mój mężczyzna jest teraz z kobietą, którą jako jedyną w życiu kochał i że wygooglowałam ich wspólne zdjęcie z jakiejś imprezy charytatywnej, kiedy jeszcze byli małżeństwem sprawia, że zazdrość nie pozwala mi logicznie myśleć. To piękna kobieta. Nathalie jest do niej bardzo podobna. Rude włosy, doskonale gładka, blada cera, piękna sylwetka, duże szaro niebieskie oczy, mały nosek i kształtne usta. Na zdjęciu Harvey jest tak bardzo w nią wpatrzony... Mój wstrętny mózg nasuwa mi obraz ich razem i tortura okazuje się nie do zniesienia.
Zrobiłam mały rekonesans w kancelariach pana mecenasa. Tylko ta w Bostonie należy wyłącznie do niego. W NY dzieli już tylko z Jessicą, a tą w Miami z nijaką panią Rosalie DeLacour, niegdyś DeLacour-Word. Fakt, że mój mężczyzna jest teraz z kobietą, którą jako jedyną w życiu kochał i że wygooglowałam ich wspólne zdjęcie z jakiejś imprezy charytatywnej, kiedy jeszcze byli małżeństwem sprawia, że zazdrość nie pozwala mi logicznie myśleć. To piękna kobieta. Nathalie jest do niej bardzo podobna. Rude włosy, doskonale gładka, blada cera, piękna sylwetka, duże szaro niebieskie oczy, mały nosek i kształtne usta. Na zdjęciu Harvey jest tak bardzo w nią wpatrzony... Mój wstrętny mózg nasuwa mi obraz ich razem i tortura okazuje się nie do zniesienia.
- Hastings do mnie -
Brumer wyrywa mnie z zamyślenia.
Idę razem z nim do windy
i wjeżdżamy na górę.
- Wszystko w porządku?
- pyta kiedy idziemy korytarzem w stronę jego gabinetu.
- Tak. Dlaczego pan
pyta?
- Wik pracujemy razem
już od dłuższego czasu, wiem kiedy coś nie gra... Wylądowałem
przez ciebie na terapii jakbyś nie pamiętała!
Uśmiecha się
przepuszczając mnie w drzwiach.
- Czasami zapominam, że
potrafi pan być taki "spoko" - rozsiadam się na kanapie.
- Dzieci też mi to
mówią. Więc co się dzieje?
Zastanawiam się chwilę.
- W zasadzie to chyba o
dziwo nic takiego.
- Więc czemu słyszę
cały dzień twoje zgrzytanie zębów?
- A... - chcąc nie
chcąc piękna Rosalie pojawia się w mojej głowie - To nic
takiego... Raczej osobiste.
Brumer wyciąga przed
siebie długie nogi i rozpiera sie wygodnie w fotelu.
- Nie powinienem się o
to martwić?
- Nie, wszystko w
porządku.
- A o czym rozmawiałaś
z Romero?
Pukanie do drzwi pozwala
mi się chwilę zastanowić. Wchodzi Maya i podaje szefowi jakieś
papiery do podpisania. Mam mniej niż minutę na obmyślenie taktyki
zanim wychodzi.
- W zasadzie
przypomniałam mu tylko, że FBI nadal o nim pamięta...
- To cenna wiedza dla
przestępcy.
- Jakoś się źle
poczułam, że to my go nie złapaliśmy, ale było ostatnio tyle
innych zajęć, że odszedł na drugi plan. A nawet dalszy...
- A wiesz, że z tego
tytułu będziesz miała problemy?
- Nic z czym bym sobie
nie poradziła.
- Dlatego muszę Cię
ostrzec, że dzisiaj wychodzi.
- Romero? - unoszę się
na miejscu.
- Tak. Wywinął się
bez problemu. Musisz być ostrożna. Jeśli czuje z twojej strony
zagrożenie jesteś w niebezpieczeństwie.
Ale już ledwo go słucham
pędząc do wyjścia.
- Poradzę sobie szefie!
***
***
Siedzę od ponad godziny
przy tylnym wejściu na komisariat. Jestem pewna, że właśnie z
tego skorzysta. Od piętnastu minut towarzyszy mi czarne, terenowe BMW z
przyciemnianymi szybami. Ponieważ jestem w swoim prywatnym
samochodzie zupełnie mnie ignorują. Czekam
cierpliwie. To mogą być jego ludzie, lub
wręcz przeciwnie... Odpowiedź pojawia się w momencie kiedy drzwi
się otwierają i troje mężczyzn w ciemnych ubraniach wychodzi na
zewnątrz. Dwoje pasażerów BMW wysiada i bez ostrzeżenia
otwierają ogień. Huk na wąskiej uliczce jest ogłuszający.
Początkowo chowam się jak mogę w fotelu, ale tylko po to, żeby
sprawdzić magazynek. Widzę jak Demming wciąga Romero z powrotem na posterunek. Błyskawicznie przetaczam się na siedzenie
pasażera i wysiadam. Na kolanach przechodzę na tył samochodu i
mam już na celowniku jednego z napastników. Tak jak uczyłam Nati.
Odbezpieczyć, wycelować, strzelić. Mężczyzna pada na plecy. Nie
wiem co się dzieje z drugim, ale samochód po dwóch sekundach
odjeżdża. Wychylam się sprawdzając teren. Chyba już nie ma
żadnej niespodzianki. Do ciała podbiega Demming i sprawdza puls.
- Tu detektyw Richard
Demming numer 55821. Pogotowie pod piąty posterunek tylne wejście.
Rana postrzałowa - mówi szybko i spokojnie nie spuszczając ze
mnie wzroku. Mijam go i podchodzę do Romero i jego człowieka z
równie kiepską aparycją. Kiedy stajemy na przeciwko siebie bez
dzielącej nas kraty moja pewność siebie wyparowuje. Co ja głupia
wyprawiam! Po cholerę tu przyjechałam? Patrzy na mnie z tym
groźnym spokojem widocznie mało przejęty zajściem.
- Co ty tu robisz? -
Demming pojawia się za moimi plecami.
Z ust mi to wyjąłeś.
- Chyba już nie muszę
prosić o zgodę na widzenie? - muszę kontynuować to co zaczęłam.
Robię parę kroków w stronę samochodu - Gdyby były jakieś
problemy - wskazuję palcem rannego - Wiesz, gdzie mnie szukać -
mówiąc do Demminga podczas gdy zerkam na Romero. To powinno
wystarczyć. Z gęsią skórką na całym ciele wsiadam do auta i
odjeżdżam.
***
***
Piątkowy poranek wita
moje koleżanki tortem czekoladowym.
- O! A co to za okazja?
- Twój ostatni dzień
pracy mała - wręczam go Nathalie i idę parzyć herbatę.
- Nie wierzę, że
minęły już dwa tygodnie... - wzdycha.
- Nie było tak źle
prawda?
- Było naprawdę
fajnie.
Drzwi się otwierają i
słyszę głośny chłopięcy okrzyk.
- Tort!
- Tak Linc to tort, a ty
nie jesteś zaproszony - łapę go za ramię i popycham do wyjścia.
- Masz urodziny?
- Nie. Nati pracuję
dzisiaj ostatni dzień.
- Już? To
najbystrzejsza osoba w tym biurze! - zerka nagle nerwowo -
Oczywiście zaraz po tobie kochana szefowo.
Wybuchamy śmiechem,
kiedy robi przy tym bardzo przekonującą minę. Po chwili dołącza
do nas Chris, ale dziękuje za tort i wychodzi z samą kawą.
- Nadal jest źle? -
pytam cicho Lincolna.
- Niby koncentracja
wróciła, ale jest bardziej zamknięty...
- Muszę to w końcu
załatwić.
Kilka godzin upływa mi
na sprawdzaniu raportów, omawianiu z Brumerem nowych strategii i
wysłuchiwaniu skarg i zażaleń. Przy okazji obserwuje jak Nati
dobrze wtopiła się w grono agentów. Wszyscy z uśmiechem idą do
niej z prośbami o przysługę, sami zagadują. Myślę, że zdobyła
tu kilku znajomych. Zwłaszcza w osobie młodego kuriera. Unikam
myślenie o Harveyu i uzmysławiania sobie co pięć minut, że już
jutro wraca.
- Wik ktoś do ciebie -
Lincoln podchodzi z bardzo poważną miną.
- Kto taki? - unoszę
głowę znad monitora.
- Romero - mówi
złowróżbnie.
Zamieram na chwilę, ale
widząc zaciętość Linca szybko odzyskuje wigor.
- Zaprowadź go do
mojego gabinetu. Przyjdę tam za minutę - mój ton jest stanowczy.
Wiem, że miał by wiele obiekcji co do tego spotkania.
Kiwa głową. Kiedy tylko
znika w windzie moje paznokcie znikają między zębami. O cholera.
Jeden z najgroźniejszych i najbardziej nieuchwytnych znanych mi
mafiozów czeka w moim gabinecie. We względnym spokoju wyłączam
komputer i ruszam powoli schodami na górę. Wielkie jest moje
zdziwienie, kiedy mój gabinet jest szczelnie obstawiony. Z jednej
strony pod ścianą stoi facet, który odebrał Romero z aresztu, a
z drugiej z kamienną miną Lincoln. Czasami zapominam jaki potrafi
być groźny. Wchodzę do środka i już jest za późno na
wycofywanie się. Vincent z dłońmi na kolanach siedzi przy moim
biurku. Podnosi się, kiedy mnie widzi.
- Panie Romero, witam z
powrotem na wolności - daję mu rękę. Ma na dłoniach cienkie
skórzane rękawiczki. Takie same jakich ja używam. Żeby nie zostawiać odcisków i amortyzować uderzenie... - Proszę
usiąść.
Obchodzę biurko i siadam
po swojej stronie.
- Chciała się pani ze
mną widzieć - głuchy głos wybywa się z wąskich zwykle zaciśniętych ust - Zdaje się, że dobrze to odczytałem.
- Bardzo dobrze -
opieram się łokciami o blat i patrze mu w oczy.
- W czym mogę pomóc?
Przechylam głowę nie
mogąc powstrzymać uśmiechu.
- Panie Romero.
Cokolwiek pan powie po tej wypowiedzi proszę poczekać do końca.
Oto co panu oferuje. Wiem, że ma pan kontakt z chińskim kartelem, którego
jest pan głównym dostawcom. Powiedzmy, że pański udział w
biznesie zostanie możliwie złagodzony, może nie zapomniany, ale
będzie minimalny. Wystarczy, że będzie pan ze mną współpracował.
Jakimś cudem podczas wymiany akurat z kilkoma moimi ludźmi
będziemy przejeżdżali w pobliżu i wpadniemy na chwileczkę. Panu
uda się uciec, bo nie wierzy pan w przypadki, albo okaże się, że
był pan tam doprowadzony siłą i znowu nie dojdzie do procesu.
Patrzę mu śmiało w
oczy.
- Otrzyma pan od nas
dożywotnią wdzięczność.
Jego mina jest
niezgłębiona i przez to od razu na myśl nasuwa mi się mój
mężczyzna. Jestem beznadziejnie głupia. Proponuje Vincentowi
Romero, żeby sypnął. Sama mam ochotę ryknąć śmiechem. Ale
mojemu rozmówcy nawet gęsty wąs nie drgnie. Małe, czarne oczka
nadal wlepione są we mnie, a dłonie leżą spokojnie na kolanach.
- Nie wiem o czym pani
mówi - odzywa się w końcu - W każdym razie fakty są takie, że
uratowała mi pani wczoraj życie.
- Słucham?
- Mój człowiek był
pozbawiony broni po wejściu na posterunek, a detektyw Demming nie
spieszył się z jej oddaniem, ani z pomocą - sięga do wewnętrznej
kieszeni kurtki, a każdy mięsień w moim ciele napina się jak
struna - Ma pani u mnie dług wdzięczności - wyciąga złożoną
na pół kartkę papieru i kładzie na biurku - Jeżeli będzie pani
potrzebowała pomocy proszę dzwonić, a pojawię się.
Szczęka mi opada.
- To jednorazowy i
nienamierzany numer. Proszę z niego mądrze skorzystać.
Wstaje i poprawia
krzesło wracając je na poprzednią pozycje.
- Do usłyszenia
Wiktorio Hastings - kiwa powoli głową, odwraca się i powoli
wychodzi. W ogóle sprawia wrażenie niezdolnego do szybszych ruchów
i reakcji. Kiedy drzwi za nim się zamykają powietrze opuszcza moje
płuca.
- Wszystko w porządku?
- Linc bez pukania wpada do środka.
- Tak. Chociaż nie
osiągnęłam celu.
- Kazałem go śledzić.
- Odwołaj! - patrzy na
mnie niczego nie rozumiejąc - Spieprzysz mój plan. Odwołaj
natychmiast! Ma stąd spokojnie wyjść i spokojnie wrócić do
swojej nory!
Lincoln jest zły, ale
nie sprzeciwia mi się. Wyciąga telefon i wybiera numer.
- Akcja odwołana.
Zostawcie go i wracajcie - rozłącza się - Dowiem się czegoś
więcej?
- Nie udało mi się to
co chciałam osiągnąć, ale bez wiedzy przełożonych i całej tej
szopki nie mogłam mu zaoferować niczego rozsądnego - przesuwam
palcami po krawędzi kartki - Ale mam wrażenie, że jeszcze się
spotkamy z panem Romero...
***
***
- Wik! - krzyk wyrywa
mnie z zamyślenia. Rozglądam się zdezorientowana po zatłoczonej
sali.
- Wik przepraszam, że
ci przeszkadzam - zdyszana Nati ledwo wyhamowuje przed biurkiem - Wiem,
że to mój ostatni dzień i że nie zostało dużo czasu do końca,
ale muszę wyjść.
- Coś się stało? -
serce mi przyspiesza na widok niepokoju w jej oczach. Harvey?
- Babcia wczoraj
zamknęła się w sypialni i nie chce nikomu otworzyć. Jordan mówi,
że to jakiś atak paniki.
- Kim jest Jordan?
- Jordan to ochroniarz,
którą zostawił tata.
- Jak dojedziesz do
Freeport?
- Pociągi kursują
dosyć często.
- Zawiozę cię. Spakuj
rzeczy idę po swoje. Spotkamy się za pięć minut na parkingu.
Mam dziwne obawy przed
atakiem paniki Marthy, ale nie mogę zostawić małej samej z takim
problemem. A już zwłaszcza nie mogę jej puścić pociągiem!
Czeka na mnie przy wyjściu na podziemny parking.
- Dziękuję Wik.
- Nie ma sprawy.
Wskakuj.
- Czy możemy jeszcze
podjechać do Bloomberg?
- Jasne.
- Anabell mogła byś
znieść moją walizkę na dół? - mówi do telefonu - Muszę
szybko wracać do Freeport Wik mnie podrzuci. Powinnyśmy być za
jakiś kwadrans, dzięki!
- Wiesz dokładnie co
się wydarzyło? - pytam, kiedy już wyjeżdżamy z miasta.
- Odwiedziły ją
wczoraj koleżanki. Kiedy wyszły zaczęła być bardzo niespokojna.
Szalę przeważył facet, którego samochód się zepsuł i chciał
skorzystać z telefonu. Zamknęła się w sypialni i nie chce nikogo
wpuścić.
Zerkam na jej dłonie.
Skubie nerwowo kciuka. Uśmiecham się, bo też tak robię.
- Coś zaradzimy - mówię
uspokajająco, chociaż spokoju nie czuję w ogóle.
Jedziemy już od dobrych
dziesięciu minut wąską drogą przez gęsty las. Jak to dobrze, że
jest jeszcze widno, bo biedna Nati musiała by się tyrać z dwoma atakami paniki. Co za odludzie! Nie czuję się ani trochę
zdziwiona, kiedy wjeżdżamy przez bogato inkrustowaną bramę na
szeroki, żwirowy podjazd sporego pałacu. Pan na zamku zawita
dopiero jutro. Do tej pory muszę się stąd zmyć.
Oczywiście drzwi otwiera kamerdyner - jakże by inaczej. Nie wiem jak się nazywa taka część pałacu, ale „hol” nie pasuje ani trochę. Za drzwiami wejściowymi znajduje się wielka sala zakończona podwójnymi, szerokimi schodami ciągnącymi się w półłukach na wyższą kondygnacje. Dookoła mienią mi się liczne kolumienki, lustra, kwiaty, figurki, zabytkowe etażerki, dywany, obrazy. Mekka dla znawców sztuki. Dla mnie zbędny przesyt.
Ze schodów schodzi
wysoka brunetka w garniturze.
Oczywiście drzwi otwiera kamerdyner - jakże by inaczej. Nie wiem jak się nazywa taka część pałacu, ale „hol” nie pasuje ani trochę. Za drzwiami wejściowymi znajduje się wielka sala zakończona podwójnymi, szerokimi schodami ciągnącymi się w półłukach na wyższą kondygnacje. Dookoła mienią mi się liczne kolumienki, lustra, kwiaty, figurki, zabytkowe etażerki, dywany, obrazy. Mekka dla znawców sztuki. Dla mnie zbędny przesyt.
- Jordan, co z nią? -
pyta szybko Nati.
- Bez zmian - zwięzły
rzeczowy ton.
- To agentka Hastings -
odpowiada na jej pytające spojrzenie - Wik to Jordan. Pilnuje
babci.
Kiwamy sobie głowami.
Poznaje żołnierskie maniery. To nie byle jaka ochroniarz.
- Patrick weź moją
walizkę z samochodu, idziemy do babci - no proszę. Młoda
dziedziczka też umie wydawać polecenia. Kompletnie nie zwracam
uwagi na to co mijamy w drodze na drugie piętro. Przed oczami
powiewa mi tylko długi, rudy kucyk. Korytarz ciągnie się w
nieskończoność. Zatrzymujemy się na samym jego końcu przy
jednych z naprawdę wielu drzwi. Nati puka w nie ostrożnie.
- Babciu to ja!
Cisza. Nikt nie
odpowiada, nie słychać żadnego hałasu, żadnych oznak, że ktoś
tam jest.
- Babciu... - podejmuje
kolejną próbę - Proszę... Bardzo się o ciebie martwię! Odezwij
się proszę.
Doskonale wiem co Nati
teraz czuje, bo czuję to samo. Zimna ręka strachu zaciska się na
nas obu. Co jeżeli coś sobie zrobiła? Nawet nieświadomie?
- Czy dostała jakieś
leki po wyjściu ze szpitala?
- Przeciwbólowe i
uspokajające - dziewczyna ma poszarzałą twarz.
- Martha tu Wik! Masz
mnie w tej chwili wpuścić! - walę mocno pięścią - Jeżeli tego
nie zrobisz wyważę drzwi! - oceniam grubość drewna i uświadamiam
sobie, że w życiu nie dała bym rady...
- Wiktoria? - słyszymy
cichy głos z środka i zalewa nas fala ulgi.
- Tak. Jesteś cała
Martha? Możesz otworzyć drzwi?
- Nie chcę.
- Chcę cię chronić,
ale żebym mogła to zrobić musisz mnie wpuścić.
- Czy on tam jest? -
przerażenie w głosie sprawia, że mam gęsią skórkę.
- Nie! Jestem tu tylko
ja i Nathalie. Otwórz drzwi. Jesteś zupełnie bezpieczna.
- Jesteś pewna?
- W zupełności. Pozwól
mi sobie pomóc - matko! Odjechała zupełnie.
Powraca cisza. Opieram
się o ścianę i pocieram dłonią czoło. Rozlegają się ciche
kroki.
- Daj nam kwadrans i
wróć z herbatą ok?
Nati kiwa głową
zmartwiona i wraca w stronę schodów. Czekam jeszcze minutę zanim
drzwi otwierają się. Najpierw pojawiają się szeroko otwarte,
zapadnięte oczy, a później potargane, kasztanowe włosy. Ta
dumna, pewna siebie kobieta wygląda jak swój własny cień.
Patrzymy chwilę na siebie i staram się ocenić, czy nie trzeba
wzywać lekarza. Ale kiedy zawisa na mojej szyi siła jaką w to
wkłada wróży, że fizycznie wszystko z nią w porządku. Ma na
sobie wymięte, zapewne wczorajsze ubrania, a nie zmyty makijaż
zostawił ciemne sińce pod oczami.
- Chodź do środka.
Ogarniemy cię.
Trzymając mnie za rękę
jak mała dziewczynka wprowadza do swojej sypialnej komnaty.
Przepych wymieszany z bałaganem jest pierwszą rzeczą w tym domu,
która zapiera mi dech. Okna zaciągnięte są roletami
antywłamaniowymi i świeci tylko jedna lampka. Biorę z łóżka
szlafrok i prowadzę ją do łazienki.
- Martha jesteś
zupełnie bezpieczna - tłumaczę tak łagodnie jak potrafię - Weź
prysznic, a ja tu ogarnę zanim przyjdzie Nati. Dobrze?
Kiwa tylko smutno głową.
Wychodzę z łazienki zamykając za sobą drzwi. Z ulgą stwierdzam,
że nie przekręciła zamka. Szybko odnajduje system sterujący
roletami i podnoszę wszystkie cztery. Otwieram drzwi balkonowe, a
słońce i świeże powietrze działają cuda. Zbieram trzy butelki
po winie z podłogi i upycham je do małego kosza przy toaletce.
Wygładzam pościel i zbieram z niej chusteczki jednorazowe. Serce
mi się kraja. Jak bardzo musiała walczyć cały tydzień z
rosnącym przerażeniem.
- Dziękuję - cichy
głos przyciąga moją uwagę. Martha zawinięta w szlafrok stoi w
drzwiach łazienki. Jest zarumieniona po prysznicu, ale i tak
wygląda bardzo mizernie.
- Chodź tu - siadam na
brzegu łóżka i klepię miejsce obok siebie. Jej bose stopy nie
wydają żadnych dźwięków na dywanie.
- Dlaczego do mnie nie
zadzwoniłaś? - pytam łapiąc ją za ręce. W oczach pojawiają
się łzy. Wielkie jakby zmęczony swoją ciągłą obecnością
staczają się ciężko.
- Myślałam, że to
głupie. A później zupełnie mi odbiło. Nie potrafiłam tego
kontrolować.
Kręcę głowa
współczująco. Jak ja to doskonale znam...
Ciche pukanie odwraca
naszą uwagę.
- Babciu? - cichy głosik
rozlega się za drzwiami.
- Strasznie się o
ciebie martwiła - widzę wahanie na twarzy Marthy.
- Wejdź promyczku!
Nati wchodzi jakby
ostrożnie. Stawia na toaletce tacę z serwisem do herbaty i
podchodzi do nas.
- Jak się czujesz
babciu?
- Jak mnie przytulisz
będzie już zupełnie dobrze - z ulgą stwierdzam, że się
uśmiecha. Wie, że nie może zawiść wnuczki. Jest podporą dla
Nati, tak jak ja jestem dla niej. A gdzie jest moja podpora?
Kiedy kończymy rozmowę
za oknem robi się już zupełnie ciemno. Oczywiście przez pierwsze
pół godziny rozmawiałyśmy na poważne tematy, a później zeszło
na te bardziej babskie. Ostatecznie zostawiamy Marthę w dobrym
humorze, żeby przygotowała się do kolacji.
Jadalnia zapewne byłaby
w stanie pomieścić z trzydzieści osób. Nie chce mi się liczyć.
Siadamy w jednej części długiego stołu, a przed nami piętrzą
się talerze z ciepłymi i zimnymi przekąskami. Gospodyni chyba też
ma kłopoty z liczeniem. Martha ochoczo zabiera się za jedzenie i
dopiero teraz zdaje sobie sprawę, że musiała porządnie zgłodnieć
w zamknięciu. Sama ledwo skubię dorsza w galarecie. Chociaż jest
przepyszny nie mam w ogóle apetytu.
- Co jest słonko? Jedz!
- zachęca mnie Martha.
- Dziękuję, ale nie
jestem głodna - wzruszam ramionami. Patrzy na mnie chwilę i jestem
pewna, że doskonale wie co jest przyczyną mojego braku apetytu -
Poza tym robi się późno, więc powinnam się już zbierać.
- Nie ma mowy! -
marszczy brwi - Zostajesz tu na noc. Nie puszczę cię po ciemku!
- Nic mi nie będzie -
uśmiecham się - Odmelduje się jak tylko dotrę na miejsce.
- Rozmawiałam z tatą -
odzywa się przemądrzale Nati - Powiedział to samo co babcia. Mamy
cię nigdzie nie puszczać po zmroku! Kazał Henriecie przygotować
dla ciebie swoją sypialnie.
- No to temat
przegłosowany!
Martha wraca do jedzenia,
a ja więcej nie protestuje. Jezu słucham go nawet kiedy jest setki
kilometrów stąd! Dlaczego się ze mną nie kontaktował? Po
skończonej kolacji Nati opowiada babci o minionym tygodniu i
zakończeniu stażu. To jakoś rażąco dziwne, ale mimo tego
rozpustnego bogactwa zachowują się jak normalna rodzina. Czuję
nagłą tęsknotę za własną babcią. Muszę do niej w końcu
zadzwonić...
ale mnie przestraszyłaś z tą Marthą:D tylko szkoda że nie napisałaś, co jej było:)i proszę, co ja mówię? błagam o więcej rozdziałów:) ze swoimi możliwościami możesz daleko zajść:)
OdpowiedzUsuńOch piszę i piszę aż mi się z klawiatury dymi ;) Postaram się za chwilę coś podrzucić. Dziękuję :* Serio!
OdpowiedzUsuń