Budzimy się rano prawie
w tym samym czasie. Ja śpię sama w swojej sypialni, a dziewczyny w
gościnnej. Biorę prysznic i schodzę na dół. Wyjątkowo pije
kawę, którą podaje mi Zoe. Głowa mi pęka, a światło razi
niemiłosiernie. Najgorszy jest fakt, że musimy iść do pracy.
Jest ósma rano. Siedzimy przy bufecie, sączymy kawę i prawie nic
nie mówimy. Pukanie do drzwi brzmi w mojej głowie jakby ktoś
tłukł w nie młotem. Krzywię się niemiłosiernie i idę
otworzyć.
- Trevor...
Robię mu przejście i
gestem zapraszam do środka.
- Dzień dobry - kłania
się lekko na widok dziewczyn. Odpowiadają mu równie nieprzytomnie
jak ja.
- Jeszcze nie zdążyłam
jej znieść... Jest na górze drzwi po lewej.
- Tak proszę pani - i
już wspina się po schodach.
- Jezu Wik teraz
będziesz tak miała na co dzień... - mruczy Zoe - Tak proszę
pani, nie proszę pani...
- Przestań. To nie moja
służba - syczę, bo Trevor już schodzi z powrotem taszcząc moją
wielką walizę.
- Mam dla pani jeszcze
to - stawia walizkę na ziemi i wyciąga z wewnętrznej kieszeni
marynarki szarą kopertę.
- Dzięki co to?
- Pan Word kazał
przekazać.
- Rozumiem.
- I ... - zaczyna
niepewnie.
- Tak?
- Prosił również,
żebym odwiózł panie do pracy, więc będę czekał na zewnątrz -
podnosi walizkę i wychodzi. Odwracam się zdębiała do dziewczyn.
- Och nie róbcie takich
min. I tak musiały byśmy wziąć taksówki. Widzę wszystko
podwójnie! - prycha Zoe. Wzruszam ramionami, siadam między nimi
przy bufecie. Otwieram kopertę i wyciągam z niej nieco jaśniejszą
szarą papeterię. Uśmiecham się na widok zamaszystego pisma.
Cześć Aniołku.
Trevor odstawi Twój
samochód na parking pod biuro. Proszę Cię daj się zawieźć do
pracy, bo bardzo bym nie chciał, żeby coś Ci się stało.
Wieczorem spotkamy się w domu. Wiesz, gdzie zaparkować. Kod do
windy to: 586642. Mam dla Ciebie niespodziankę. Miłego dnia.
Harvey.
- Och... jest słodki -
uśmiecha się Zoe.
Nie zdawałam sobie
sprawy, że rozłożyłam kartkę na blacie do swobodnego wglądu.
Owszem jest słodki. Jest cudowny. "Spotkamy się w domu".
Słowa mają niesamowity wydźwięk.
Prawie usypiam Mayi na
ramieniu, kiedy Trevor spokojnie prowadzi jeszcze nie zatłoczonymi
ulicami. Bawi mnie zdumiona mina dziewczyn, kiedy otwiera im drzwi.
Zadziwiające jak szybko można do tego przywyknąć. Zanim
dojeżdżamy do biura jako tako doprowadzam się do porządku. Kiedy
przekraczam próg już nie kręci mi się w głowie i światło nie
powoduje miażdżącego bólu głowy.
- Hmm... Kto nam teraz
zrobi herbatę?
- No tak Nati już nie
ma - Maya uśmiecha się i idzie do socjalnego - Zielona?
- Hastings telefon! -
Rodriquez idzie do mnie przez salę z bezprzewodową słuchawką.
- Wiktoria Hastings
słucham?
- Tu Demming. Możemy
się spotkać?
- Witam detektywie. W
czym mogę pomóc?
- Chciałbym
porozmawiać. Myślę, że obydwoje gonimy ten sam kij i mam pewną
hipotezę.
- Umieram z ciekawości.
Gdzie?
- Za godzinę u
Ronniego?
- Gdzie to jest?
Wyjaśnia mi dokładnie
lokalizacje.
Kiedy zajeżdżam na
miejsce nie mogę uwierzyć własnym oczom. To jakaś wstrętna speluna! Obdrapane ściany, okna wszystko w szarej żółci -
obleśne! Czubkiem palca otwieram chybotliwe drzwi w obawie, że
klamka przyklei mi się do dłoni i wchodzę do środka. Półmrok i
smród dymu nikotynowego, którym wszystko jest przesiąknięte to
pierwsze co rejestruje. Wzrok szybko przyzwyczaja mi się do
światła, a nawet dzisiaj chyba takie woli. Idę między stolikami.
Jest prawie pusto. Najlepsza zabawa zaczyna się pewnie po zmroku.
Aż strach myśleć kto tu przychodzi i co się tu wyprawia. Idę w
stronę baru, gdzie ponury mężczyzna patrzy na mnie spode łba.
Chcę zapytać o Demminga, kiedy dźwięk uderzających o siebie kul
bilardowych przykuwa moją uwagę. Tak to on... W kącie sali jest
stół do bilarda, a przy nim pan detektyw w nieodzownej czarnej
koszulce i czarnych jeansach. Włosy są w jeszcze większym
nieładzie niż ostatnio, a twarz zmieniona od ciemnego coś około
dwu dniowego zarostu.
- Nie ma co Demming,
wiesz jak zaimponować dziewczynie...
Obrzuca mnie obojętnym
spojrzeniem, kiedy przysiadam na brzegu bardzo wyeksploatowanego
stołu.
- Po co Romero do ciebie
przyszedł?
- I tobie też dzień
dobry!
- Och nie zaprosiłem
cie tu na randkę - prycha.
Wielki facet zza baru
zbliża się do nas z dwoma butelkami piwa. Stawia je
bezceremonialnie na stole i odchodzi. Demming bierze jedną i za
jednym pociągnięciem pochłania połowę zawartości.
- Wiesz, że od tego
rosną brzuchy?
- Cieplej zimą.
W zasadzie to nawet mam
na nie ochotę... Martwi mnie tylko czystość butelki, ale
strasznie chce mi się pić! Unoszę ją i wącham zawartość.
Piwo... Nie wiem co spodziewałam się tam znaleźć, ale kiedy
upijam łyka jest rozkosznie zimne i doskonale gasi pragnienie. Klin
klinem?
- Mogę się przyłączyć?
- kiwam na stół.
Patrzy na mnie bynajmniej
mało zachwycony.
- Och nie bój się! Nie
grałam wieki i pewnie cię nie pokonam! - idę pod ścianę do
stojaka i biorę z niego kij. Kiedy się odwracam bile są już
ułożone w trójkącie na środku stołu.
- Po co Romero do ciebie
przyszedł?
Pochylam się i rozbijam
je jednym pewnym uderzeniem. Pistolet trochę uwiera w biodro...
- Chciał podziękować
- mówię zgodnie z prawdą.
- Podziękować tak?
Biorę całe - tym razem on się pochyla i bezbłędnie wbija trzy
kolejne bille.
- Dokładnie tak - dziwi
mnie po raz kolejny, że zamiast zapachu stęchlizny dociera do mnie
woń świeżego prania, kiedy mnie mija... - Próbowałam wyciągnąć
z niego co się da, ale dał mi jasno do zrozumienia, że przyszedł
tylko podziękować.
Zatrzymuje się o krok
przede mną i uderza kijem w podłogę.
- A czym się
odwdzięczył?
- Skąd pomysł, że to
zrobił?
- Agentko Hastings...
Siedzę mu na ogonie już od pięciu lat. Wiem nawet co dzisiaj zje
na obiad. Co ci zaproponował w zamian?
- Nic - odwracam się i
pochylam nad stołem.
- A co gdybym ci
powiedział, że mam pewien trop, który moglibyśmy poprowadzić
razem?
- Jaki trop detektywie?
- Co ci dał?
- Nic
To ja muszę trzymać
asa... Nie zdradzę mu niczego, a on wyśpiewa mi wszystko.
- Więc nie ma tropu -
ignorując moją kolejkę wbija sobie losowo wybrane bille.
- Więc straciliśmy
czas. Twoja strata, że nie chcesz skorzystać z pomocy FBI - rzucam
kij na środek stołu i bez pożegnania wychodzę. Przybiegniesz do
mnie szybciej niż ci się wydaje. Przebiegły uśmiech wykrzywia mi
usta, kiedy znowu mogę oddychać świeższym powietrzem.
- Agentko Hastings.
Też mamy swoją
"recepcjonistkę", która swoją drogą jest przeszkolona w
karate i jujitsu.
- Tak?
- Miejsce 7B - wyciąga
do mnie rękę z kluczykiem do mojego samochodu.
- Dzięki.
Żołądek mi się ściska
z podekscytowania. Już niedługo. Jest dopiero druga... Wchodzę na
górę i już wiem co powinnam zrobić. Idę prosto do gabinetu
sąsiadującego z moim. Pukam leciutko. Możliwe, że go nie ma, ale
ostatnio raczej nie wychodzi stąd jak nie musi.
- Proszę - mówi
zdecydowanie i twardo.
- Cześć Chris.
- Cześć.
Aż mnie odpycha jego udawane
zainteresowanie moją osobą. Co jest?!
- Mogę na chwile?
- Co się stało?
Zamyka przeglądaną
teczkę i patrzy na mnie.
- Ja chciałam zapytać...
- podchodzę i siadam na krześle na przeciwko niego.
Wzdycha ciężko.
- Wik... Jak będę
chciał pogadać nie zapomnę, że jesteś takim świetnym
psychologiem.
Atakuje mnie suchym
rzeczowym tonem i nie mogę na to nic odpowiedzieć. Nie potrafię
się bronić przed bliskimi osobami. Tylko one mogą mi zrobić
przykrość i tylko one mogą sprawić, że poczuje się paskudnie.
Patrze na niego, a on na mnie. Spuszcza głowę, opiera łokcie o
biurko i chowa twarz w dłonie. Po chwili jego ramionami wstrząsa
szloch. O cholera jasna nie zdawałam sobie sprawy, że jest aż tak
źle... Podrywam się z miejsca, okrążam biurko i przysiadam na
nim. Zaczynam go głaskać po ramionach. Matko niektórzy powinni
mieć ograniczony wstęp na siłownie...
- Hej - szepcze - Co się
stało? - głaszcze go po głowie, a on opiera się czołem o moje
kolana i nie przestaje drżeć. Jezu... - Proszę cię powiedz mi.
Unosi głowę, oddycha
głęboko i przeciera czerwone oczy.
- Spieprzyłem Wik... -
na twarzy maluje mu się z milion negatywnych emocji.
- Co spieprzyłeś?
Jesteśmy poza Brumerem
najwyżsi rangą i zawsze nas to jakoś trzymało w kupie.
Wspieraliśmy się w każdych chwilach słabości o których lepiej,
żeby nie wiedzieli inni.
- Najważniejszą rzecz w
życiu.
- Cholera jasna mów w
końcu!
- Zdradziłem Val.
O kuźwa. Zamieram gapiąc
się na niego tępo. Przychodzą mi do głowy słowa, które kiedyś
wypowiedziała Rita. "Mniej bym się zdziwiła pochodem Marsjan
środkiem Manhattanu" Teraz doskonale wiem co miała na myśli.
- Możesz mnie teraz
znienawidzić. Sam się nienawidzę...
- Jak to się stało?
- Stara szkolna miłość...
Spotkaliśmy się przez przypadek i zaskoczyło od nowa. Fascynacja,
której nie byłem się w stanie oprzeć. Dopiero po fakcie zacząłem
myśleć. Czuję do siebie taki wstręt...
- Val wie?
- Powiedziałem jej...
- I? - serce mi się
ściska. Kiedyś nawet się przyjaźniłyśmy... Co ona musi teraz
przeżywać!
- Wywaliła mnie z domu,
a ja poszedłem do Nancy - rzuca we mnie brutalnie - Jestem
największym skurwielem jakiego znasz Wik.
- Jesteś z nią nadal?
- Nie.
- Kiedy to się stało?
- Powiedziałem Val w
przeddzień tego zajścia w czasie, którego facet mało nie
odstrzelił ci pół twarzy.
Mam mu ochotę przyłożyć,
mam ochotę się rozpłakać ale niespodziewanie dla siebie samej
pochylam się i obejmuje go mocno. Znowu kładzie głowę na moich
kolanach , a ja go głaszcze po ciemnych, kręconych włosach.
- Dziękuje - szepcze -
Byłem pewien, że mi przyłożysz i pójdziesz do Val...
I mam pieruńską ochotę
to zrobić!
- Ja pierdole Chris co
teraz?
- Umieram z tęsknoty za
żoną i dziećmi... I brzydzę się spojrzeć w lusterko.
- Rozmawialiście?
- Nie.
- Żartujesz?! - odsuwam
się od niego - Zasuwaj do niej i to szybko!
- Nie sądzę, żeby
chciała...
- Poddajesz się?! Nie
wierzę!! Poddajesz rodzinę i kobietę, którą kochasz ponad
życie?!
- Nie potrafię jej
spojrzeć w oczy!
- I słusznie! - zrywam
się na równe nogi - Wiesz co? W tej chwili wyjdziesz stąd i
pojedziesz z nią porozmawiać, a kiedy cię wywali pójdziesz
jeszcze raz!
- Nie mogę...
-W TEJ CHWILI!! Chris
jeśli ty nie masz siły to znaczy, że miłość nie istnieje.
Przereklamowana głupota, o którą nie warto walczyć. Przepraszam -
odpowiadam na jego nieme oskarżenie - Przepraszam, ale jeśli taka
miłość jak twoja zgasła to jego nigdy się nie obudzi.
- O czym ty mówisz? -
jego brwi stykają się pośrodku.
- Idź i nie zastanawiaj
się. Albo wygrasz, albo polegniesz.
Wstaje i szybko wychodzę.
Zatrzaskuje się w swoim biurze tuż za ścianą. Nie, to
niemożliwe... Nie oni! Siadam za biurkiem i wpatruje się w podłogę.
Szok to słabe określenie tego jak się czuje. Stało się coś co
normalnie się nie zdarza w przyrodzie. Jedność się rozpadła!
Pukanie do drzwi...
- Proszę!
- Hastings do mnie - to
Brumer - Musimy przedyskutować kilka rzeczy.
Wychodzę od niego po
piątej... Kilka rzeczy okazało się całym wielkim raportem na
temat wzlotów i upadków naszego wydziału. Niezły materiał na
książkę. Harris - czyli przełożony mojego przełożonego jest
wyjątkowo niezadowolony z tego, że wplątuje się w sprawę Romero
bez żadnych rozkazów i nakazów. Jeśli sytuacja się nie unormuje
sam przyjedzie zrobić porządek. Harris to wyjątkowo wściekła
bestia i trzeba dodać, że mnie nienawidzi. Generalnie dzień jest
koszmarny od samego rana aż do momentu, kiedy w końcu około
szóstej udaje mi się wyjść z biura. Jadę odruchowo skręcając
na drogę do siebie i muszę nadrobić kawałek miasta, żeby w końcu
dojechać do Bloomberg. Radość kiełkuje we mnie powoli, ale
zmęczenie i zdenerwowanie nie ustępują tak łatwo. Znajduje
miejsce pomiędzy audi, a jaguarem. Oczywiście nawet moje auto
będzie w opiekuńczym uścisku. Wchodzę do windy taszcząc ze sobą
torbę z laptopem i pamiętając jak robi to Harvey wklepuje kod,
który mi zapisał. Winda z cichym szelestem rusza do góry. Wychodzę
do jasnego holu w którym stoją świeże kwiaty - białe róże...
- Dzień dobry - mówię
wchodząc do salonu. Anabell krząta się po kuchni, a Harvey siedząc
z gazetą na fotelu rozmawia przez telefon.
- Dzień dobry - perfekcyjna gosposia uśmiecha się z zawodową grzecznością.
Harvey na mój widok
odkłada gazetę i wstaje z fotela.
- Ok sam ją przesłucham.
Tak muszę mieć pewność... - mówi przez telefon - Nie... Tylko
moi ludzie - zastrzega ostro.
Kładę torbę z laptopem
na kanapę i rozpinam kurtkę.
- Muszę już kończyć.
Tak jutro rano - rozłącza się bez pożegnania, kiedy ja ściągam
kurtkę i rzucam ją na torbę.
- Dzień dobry aniołku -
odkłada telefon na stół i wiem, że czuje że coś jest nie tak.
Jest jeszcze ubrany w
zestaw "do pracy" tyle, że bez marynarki. Grafitowe
spodnie w szare paski, biała koszula i szary krawat.
- Cześć - oplatam go
ramionami w pasie i opieram policzek i pierś. Od razu odwzajemnia
mój uścisk - Dokładnie tego potrzebowałam - mruczę.
- Zły dzień? - całuje
mnie w czubek głowy.
- Mhm.
Słyszę krzątanie
Anabell po kuchni.
- Jesteś głodna?
- Chyba tak - czekało by
mnie prawdopodobne lanie, gdyby wiedział, że ostatnim moim
posiłkiem był obiad na pokładzie samolotu, kilka orzeszków wieczorem i morze alkoholu.
- Chodź coś sobie zjemy
i wszystko mi opowiesz.
Siadamy prze stole, a
Anabell prawie od razu kładzie przed nami parujące talerze z
pieczenią w sosie musztardowym. Na stole stoją już kieliszki z
winem i płonąca świeczka. Jedzenie jest oczywiście przepyszne i
już po kilku kęsach mój nastrój się poprawia.
- Jakieś problemy w
pracy?
Kiwam głową.
- Też... To jeden z dni,
kiedy jak tylko się budzisz wiesz, że coś się schrzani. I chrzani
się wszystko. Nie sądzę, że takie miewasz - mimo wszystko
uśmiecham się.
- Jasne, że miewam.
Tylko zaraz wszystko odkręcam. Opowiedz mi co się stało i to
naprawimy.
Wstaje od stołu i podaje
mi rękę. Idziemy na kanapę podczas, kiedy Anabell zaczyna sprzątać
ze stołu. Siadamy w mojej ulubionej pozycji, w której uwielbiam
rozmawiać, oglądać telewizję lub po prostu być.
- Nawet nie wiem od czego
zacząć.
- Najlepiej od początku.
- Wydaje się logiczne...
Więc obudziłam się z potwornym kacem - uśmiecha się i ja też
zaczynam się śmiać - To było straszne, bo rzadko miewam kaca po
tequili.
- Znak, że nadchodzi
apokalipsa?
- Dokładnie - ok na
razie jest zabawnie - I dziękuję za Trevora. Byłeś jedyną osobą,
która pomyślała, że nie możemy prowadzić.
- Nawet mi nie mów
takich rzeczy - patrzy na mnie karcąco.
- Później zadzwonił
Demming. Powiedział, a w zasadzie zasugerował, że ma informacje na
temat Romero i możemy połączyć wiedzę. Okazało się, że chce
tylko wyciągnąć co ja wiem. Fakt, że wymanewrowałam go tak, że
prędzej czy później i tak przyjdzie na spowiedź, ale to już
nieistotne, bo tuż przed moim wyjściem dowiedziałam się, że
jeśli nie odpuszczę to wylecę z pracy.
- Co? - marszczy brwi.
- Harris - jedno słowo - Nienawidzi mnie i czasami wygrzebuje cokolwiek, żeby
dopiec. W sprawie Romero nie mam przydziału.
- Czemu cię nienawidzi?
- Nie wiem. Chyba nie
przepada za ludźmi mądrzejszymi od siebie, a był pewien czas,
kiedy mu udowadniałam że nie ma racji... dosyć często.
- Rozumiem.
- No i na deser
najlepsze. Legł mój cały światopogląd dotyczący miłości i
rodziny.
Patrzy na mnie uważnie.
Wiem, że nie lubi nie wiedzieć i podświadomie od razu chce mu
wszystko wyjaśnić.
- Chris powiedział mi
dzisiaj co go męczy od dłuższego czasu.
- To coś co prawie cię
zabiło? - warczy.
- Nie myśl o tym w ten
sposób. Vallerie i Chris byli dla mnie wzorem jak ma kiedyś
wyglądać moje życie. Stworzyli doskonały dom, w którym miłość
zionęła z każdego kąta, z każdej poduszki, filiżanki. Wprost
szaleli za sobą. Urodzili sobie dwójkę dzieci, za którymi ja
swoją drogą szleje i mięli to wszystko co ja chce kiedyś mieć.
Miłość, wsparcie, rodzinę, dom, przyjaciół i przede wszystkim
siebie. Nie byli jak dwie połówki. Byli jak jedna całość.
- I co się stało?
Moją uwagę od razu
przyciąga jego dziwny ton. Jezu czy ja właśnie nie chcę
opowiedzieć jego historii? Czy ja go właśnie nie zranię? Kręcę
przecząco głową. Nie chcę mu tego powiedzieć.
- Kto kogo zdradził?
- Skąd wiesz?
- Dosyć często tak się
to kończy - mówi z przekąsem.
- Przepraszam nie
chciałam ci zrobić przykrości.
- Nie zrobiłaś.
Kontynuuj.
- Chris. Wzór męża i
ojca spotkał jakąś starą kochankę i... i przepadło. Poddał
się. Kopnęłam go dzisiaj tak mocno jak mogłam i chyba do niej
pojechał, ale on się poddał - patrze mu w oczy.
- Jezu słonko nie możesz
tak tego przeżywać - przytula mnie do siebie, a ja chętnie z tego
korzystam. Tutaj mi jest dobrze. Jestem chroniona przed całym złem
świata.
- Jeśli się kochają to
prędzej czy później do siebie wrócą. Jeśli nie... W bolesny
sposób, ale lepiej późno niż wcale. Obydwoje jeszcze mają czas
na szczęście.
- Ale to straszne, bo
jeżeli ich miłość wcale nie istniała to znaczy...
- To nic nie znaczy
skarbie - głaszcze mnie po włosach i plecach - To znaczy tylko
tyle, że im się nie udało. Może przestali dbać o miłość. Może
za chwilę do siebie wrócą. To oni Wiktorio. A ty jesteś sobą i
wiem, że nigdy byś nie zaniedbała swojej miłości.
Unoszę głowę i zaglądam
mu w oczy. Przecież on wie... Przecież mu powiedziałam.
- Prawda? - nie odwraca
wzroku - Nigdy byś jej nie porzuciła.
- Nigdy Harvey - już mam
na końcu języka to co powinnam powiedzieć, ale całuje mnie
delikatnie skutecznie to uniemożliwiając.
- Wszystko się ułoży.
Musisz im dać czas...
- Skoro ty tak mówisz to
pewnie tak będzie - mogę się znowu uśmiechnąć.
- Lepiej się już
czujesz?
- Dziękuję, bo tylko
tobie mogłam o tym powiedzieć.
- Zawsze słonko.
- No, a co dzisiaj u
ciebie? Jak ci minął dzień? - mam wyrzuty, że zajęliśmy się
tylko mną.
Uśmiecha się
niespodziewanie. Cały się rozjaśnia patrząc gdzieś przed siebie.
Jest taki cudowny!
- Chcę żeby tak to
wyglądało codziennie - mówi.
- Co?
- Będziemy przychodzić
z pracy, jeść obiad, siadać na kanapie i opowiadać sobie co się
działo w ciągu dnia.
- Brzmi kusząco.
- Witaj w domu słonko.
Uśmiecham się zachwycona
szczęściem w jego oczach. Gdybym wiedziała, że sprawi mu to aż
taką przyjemność nigdy bym się nie sprzeciwiała pomysłowi.
- Ok więc jak ci minął
dzień?
- W zasadzie mało czasu
spędziłem w pracy - mówi tajemniczo.
Przechylam głowę
zaciekawiona.
- Przygotowałem ci
niespodziankę.
- Niespodziankę? -
podnoszę się natychmiast - Uwielbiam twoje niespodzianki!
- Chcesz zobaczyć?
Kiwam ochoczo głową.
- W takim razie chodź -
klepie mnie w pupę i wstaje - Weźmy to - łapie mojego laptopa. Po
co nam on?
Bierze mnie za rękę i
prowadzi wgłąb apartamentu. Idziemy w stronę jego gabinetu. Cóż
on tam ukrył? Zatrzymujemy się przy sąsiednich drzwiach i Harvey
otwiera je zamaszyście. Nigdy tu nie byłam. Wchodzę zaciekawiona
do środka i rozglądam się. To kolejny przeszklony gabinet. Ma dwa
gabinety? Jest bardzo przestronny... ładny, podoba mi się.
Zwieńczeniem jest śliczne biurko z jasnego drewna otoczone dwoma
wąskimi regałami do połowy wypełnionych książkami i długa
komoda na dokumenty. Po lewej stronie od wejścia stoją dwa fotele i
półka z gramofonem. Ciemna podłoga świetnie gra z jasnymi
ścianami i jasnymi meblami. Zachodzące słońce mocno oświetla
pomieszczenie.
- Zostawiłem ci
najlepszą zabawę z urządzaniem.
- Słucham?
Patrzę nie rozumiejąc, a
on orientuje się i uśmiecha.
- To twój gabinet słonko
- puszcza mnie i idzie do biurka. Wyciąga z torby laptopa i układa
go na blacie. Obserwuj to wszystko z coraz bardziej rosnącym
zdziwieniem.
- Mój?
- Twój. Pomyślałem, że
przyda ci się miejsce do pracy.
Rozglądam się dookoła
teraz już zupełnie inaczej. Mój gabinet w Bloomberg? W moim nowym
mieszkaniu na 54 piętrze jednego z najbardziej luksusowych drapaczy
chmur w Nowym Jorku? Mieszkaniu, które dzielę z moim chłopakiem
Harveyem Wordem?
- O Jezu... - powietrze
uchodzi mi z płuc.
- Jeśli coś ci się nie
podoba możemy to zmienić.
Patrze na gramofon,
którego słuchałam, kiedy tłumaczyłam Nati fizykę, na regały z
pięknie wydanymi książkami i miejscem na moje własne i w końcu
zerkam na prawo. Na ścianę ozdobioną tylko jednym obrazem. To
czarno-białe artystycznie obrobione zdjęcie mojej matki na scenie.
- Jest doskonały -
szepcze.
Ciepłe ramiona obejmują
mnie w pasie.
- Nic bym nie zmieniła.
- W takim razie witaj raz
jeszcze - jego dziecięca radość miesza się z czułością. Patrzę
jeszcze raz na obraz matki.
- Dziękuję - wracam do
roześmianych oczu.
- Co tylko zechcesz
aniołku - pochyla się i całuje mnie lekko - Ale to jeszcze nie
koniec.
- Nie koniec? - otwieram
szerzej oczy.
- Daj mi chwilę, a
uchylę ci nieba.
- Harvey to i tak zbyt
wiele - wskazuje kciukiem gabinet, ale nie słuchając mnie już
pędzimy na górę. Wchodzimy do sypialni i idziemy prosto do
garderoby. Harvey jest tak bardzo podekscytowany, że zaczyna mi się
udzielać jego nastrój. Otwiera przede mną wejście i przepuszcza.
Wchodzę szeroko uśmiechnięta.
- Czyżbyś zrobił mi
odrobinę miejsca? Musisz zapalić światło.
Jak na zawołanie światło
rozbłyskuje, a moja szczęka ląduje na ziemi. Harvey Word równa
się spełnienie marzeń? Ponad połowa jego ubrań zniknęła, a na
ich miejscu pojawiły się moje. Bluzki, sukienki, spodnie, swetry,
kurtki, płaszcze. Jest tu wszystko idealnie rozwieszone i
posegregowane.
- Lewa twoja, prawa moja
- Harvey przysiada na jednej z komód ustawionych po środku i
przygląda mi się. Idę wgłąb pokaźnej garderoby i nie mogę
uwierzyć w to co widzę. Moje buty, moje wszyściutkie buty na
wysokim podświetlonym regale poustawiane każde na swojej
półeczce... Jej! Dotykam białej ślicznej toaletki na której
rozpoznaje niektóre swoje kosmetyki. To się nie dzieje naprawdę.
Za chwilę się obudzę!
- Harvey... - kręcę
głową.
- Słucham aniołku.
- Jak?
- Zależało mi, żebyś
się czuła jak najbardziej komfortowo.
- Ale to wszystko...
- To tylko ułamek tego
co dla ciebie zrobię.
- Ale...
- Nie ma "ale"
Wiktorio. Powiedz tylko słowo...
Znowu obejmuje mnie w
pasie, a ja odwracam się zanim zaciśnie uścisk i całuje go.
Całuje mocno, długo i intensywnie. Uwielbiam cię i wcale nie będę
udawała, że przeszkadza mi taka szczodrość. Jestem zachwycona!
Odrywamy się od siebie zdyszani.
- Muszę jeszcze chwilę
popracować, ale obiecuje, że to dokończymy. Poczekasz godzinkę?
- Poczekam - gładzę go
po policzku.
- Baw się dobrze i
pamiętaj, że jesteś u siebie.
Zostawia mnie oniemiałą
pośród tego wszystkiego. Lewa moja... Otwieram jedną z szuflad po
lewej stronie i znajduje tam swoje majtki. W kolejnej doskonale
poukładane jedne obok drugich biustonosze. Anabell musiała się
napracować... W końcu trafiam w ostatniej na bieliznę nocną. Jest
wśród niej ta, którą kupiłam specjalnie na tą noc. Wyciągam ją
i idę pod prysznic. Przełamałam jakąś barierę. Mimo że nadal
nie potrzebuję tych wszystkich „prezentów”, ani uchylania
nieba, kiedy widzę jego minę na widok radości jaką mi sprawia...
To stokrotne wynagrodzenie wszystkiego. Wiem, że kochała bym go
równie mocno, gdyby był bez grosza. I on też się o tym dowie. Po
godzinie pachnąca i świeżutka wychodzę do sypialni. Nadal go nie
ma. Zarzucam szlafrok i idę na dół. Może uda mi się go oderwać
od pracy... Na dworze jest już zupełnie ciemno. Hol i schody
oświetlone są tylko pojedynczymi lampkami dającymi subtelne
przytłumione światło. Podobnie w wielkim salonie w którym świeci
się tylko jedna podobna lampka na filarze pośrodku. Drzwi gabinetu
Harveya są uchylone. Słyszę jego głos. Pewnie rozmawia przez
telefon.
- Tak to będzie udana
transakcja... A uważasz, że tylko mi się wydaje? - poirytował się
- To dobra jednostka gospodarcza. Wejdź w szeregi i popytaj. Mają
kilka umów o poufności, ale myślę, że nic ponad standard. Tak
próbowali to ukryć, ale już po kłopocie.
Podchodzę cichutko do
drzwi.
- Nie później! - unosi
głos - Musimy to skończyć dzisiaj!
Robię krok w tył. Ok.
Zrozumiałam... Ech zajmował się cały dzień robieniem mi takich
wspaniałych prezentów i teraz musi nadrobić.
- Na rano chcę pełen
raport i zgodę na rekonesans wewnętrzny.
Odwracam się, wchodzę do
swojego gabinetu i włączam światło. Uśmiecham się kiedy znowu
otaczają mnie te wszystkie wspaniałości przygotowane specjalnie
dla mnie. Nie miałam serca powiedzieć mu, że nigdy nie korzystam z
gabinetu. Podchodzę i siadam w miękkim fotelu ze biurkiem. Bardzo
wygodny... Przejeżdżam dłonią po blacie. No z tego może będę
korzystała... Ale nie dzisiaj. Okręcam się w stronę regałów i
oglądam ich zawartość. Serce mi tańczy kiedy widzę „Małego
Księcia”. Ostatecznie wybieram "Wielkie nadzieje"
Dickensa. Idę z powrotem na górę i układam się na swojej połowie
wielkiego łóżka. Zaczynam czytać.
Cześć,
OdpowiedzUsuńobiecałam, że zastanowię się nad imionami. Miałam kilka chwil wolnego, trochę poszperałam i oto moje propozycje na imiona damskie:
Millie, Sophie, Lilly, Olivia, Rose, Clara, Caggie i Vivian
oraz męskie:
Hugo, Fredrik, Ollie, William i Patrick.
Nie ukrywam, że ostatnie trzy z damskich(Clara, Caggie i Vivian) jak i pierwsze trzy z męskich(Hugo, Fredrik i Ollie) to czołówka moich marzeń, jeśli chodzi o postaci w Twojej Nowej Wizji.
Nie wiem czy chodzi Ci o imiona obcojęzyczne czy koniecznie polskie. Zapomniałam dopytać... Jeśli polskie - napisz. Spróbuję coś wykombinować. Mam skromną nadzieję, że na coś się przydam. :))
Dobrej nocy,
Wierna Fanka.
PS.(a propos rozdziału): Czyżby nasz Pan Mecenas mięknął w ramionach naszej agentki federalnej? ;)
Szczęka mi opadła!! Imiona genialne i przysięgam, że wczoraj myślałam o Olivii! Ale wałaśnie pdsunęłaś mi inną faworytkę :) Niespodzianka! Imiona raczej zagraniczne, bo chyba zostaje przy NY. Ale nie koniecznie angielskie! Natomiast z męskich wpadły mi w oko William i Hugo. Muszę przyznać, że wcześniej o nich nie pomyślałam. Wiedziałam, że Wasza pomoc będzie strzałem w dziesiątkę :**
UsuńCo do Pana Mecenasa to ja już sama miękne na momencie, w którym teraz jestem :D
PS. Rosalie miała być pierwotnie Vivian ;P Ale uznałam, że Rosalie jest bardziej wyniosłe, dumne i wyrachowane...
UsuńCieszę się, że jakoś Ci pomagam. Zastrzegam też, że mogłam pościągać z jakiś książek/filmów. To się dzieje obok mnie.:P
OdpowiedzUsuńRzeczywiście Vivian kojarzy się z negatywnym charakterem. Właśnie z kimś z rodzaju Rosalie(a tak na marginesie widzę, że nasza sympatia do tej pani jest identyczna!).
Co do Twojej faworytki wśród kobiet mam ogromną nadzieję, że to też moja faworytka. Trzymam kciuki, żeby to było to MOJE imię, a wtedy będę kupiona, co byś tam nie opisała! <3 Dam znać, czy trafiłaś.:D I teraz nie mogę się doczekać, nooo...
Hugo - na dźwięk tego imienia robię się... znaczy jestem w niebo wzięta! Choćbyś go wzięła jako jakiegoś drugoplanowego bohatera będę Twoja.
Widać, widać, że miękniesz dziewczyno(ale ja też, więc wybaczam), ale daj mu jeszcze trochę pazura, choćby na zakończenie.
I tak się zastanawiam, skąd mam link do Twojego bloga. Pokątne? Nie mogę sobie przypomnieć...
Trochę zawstydzona, zafascynowana i niemogąca się doczekać,
Wierna Fanka.
Przeznaczenie moja droga! Nic się nie dzieje przez przypadek ;)Spokojnie do zakończenia jeszcze daleko i zobaczysz nawet kilka pazurów! Zostały mi jeszcze co najmniej dwie bardzo ważne postacie do przedstawienia i mam nadzieję, że odpowiednio namieszają :D
OdpowiedzUsuńCo do imion... To było naprawdę bardzo pomocne! Nie ma znaczenia skąd je znasz. Przecież będą opisywały zupełnie inne postacie.
Tylko, że mnie ciekawi to moje przeznaczenie.
OdpowiedzUsuńJedną z postaci chyba kojarzę... ;) A nad drugą muszę się chwilę zastanowić.
Dobra, dobra, już mnie nie chwal, bo to nie ja tworzę swój ulubiony blog :D
Wierna Fanka.