wtorek, 26 lutego 2013

Windy Hill Rozdział 7

- Rozumiem, że zrobiłaś sobie przerwę, bo już skończyłaś?
Prawie przewracam się na widok Claya siedzące przy moim biurku. Nadal lekko oszołomiona po rozmowie z Williamem zwyczajnie nie wiem co odpowiedzieć. Jezu skąd on wiedział, że Clay na mnie czeka?! Nie podchodził do komputera, wiec nie widział nagrań monitoringu.
- Czy mogę to już zabrać? - ponawia pytanie unosząc pendriva w dwóch palcach i od razu wyczuwam groźbę w jego głosie.
- Chyba tak, chociaż wolałabym jeszcze raz przeczytać. Dla pewności...
- Czyli nie skończyłaś?
Kurcze, ale się wściekł!
- Jeśli pozwolisz mi przeczytać to jeszcze raz za pięć minut oddam ci gotowe artykuły.
- Więc dlaczego wyszłaś skoro nie skończyłaś? - syczy przez zaciśnięte zęby. Wiem, że hamuje złość, żeby nikt poza mną go nie usłyszał.
- William mnie wezwał do siebie - mimo, że czuje się bezpodstawnie zaatakowana muszę okazać szacunek przełożonemu.
- William cię wezwał? - zaczyna się śmiać. I jestem świadoma, że z daleka może to wyglądać na rozbawienie - Nie masz tu żadnych ulg moja panno - podnosi się i robię krok w tył, żeby mnie nie zdeptał.
- Nie oczekuje niczego takiego - mówię cicho i zdecydowanie.
- Pięć minut - rzuca z powrotem pendriva na biurko i odchodzi.  

                                                                            ***
To zdecydowanie nie jest najlepszy dzień. Ale mówią, że trzeci dzień jest zawsze najgorszy. Zrezygnowałam z lunchu z Robem, bo Clay zarzucił mnie robotą i wolałam mu już nie podpadać. Brittany podrzuciła mi tylko sałatkę i teraz mogłabym zjeść konia z kopytami, źrebakami i stajnią! Jest już szósta, kiedy wchodzę do Subway'a, gdzie czeka na mnie Rob.
- Wyglądasz koszmarnie! - wita mnie buziakiem.
- Dzięki... Tak też się czuję.
Składamy zamówienie i idziemy do stolika pod oknem. Pożeram pół dużej kanapki zanim jestem gotowa do rozmowy.
- O czym chciałeś porozmawiać? - wycieram usta chusteczką  Ups, to chyba coś większego niż się spodziewałam, bo nabiera powietrza i zaciera dłonie jak wtedy, kiedy mnie pytał, czy moglibyśmy spróbować czegoś więcej niż tańca.
- Co jest? - łapę go za rękę.
- Chcę, żebyś ze mną wyjechała na wakacje.
Zamykam na chwilę oczy.
- Wiesz, że to nie jest możliwe Robby? - mówię tak delikatnie jak tylko potrafię.
- Dlatego chcę, żebyś to sobie przemyślała. Wylatuje za tydzień i nie będzie mnie przez dwa tygodnie. Południe Francji Liv. Potrzebujesz odpoczynku, spójrz na siebie! Pracujesz trzy dni, a już jesteś nieprzytomna!
Wiem, że mówi to z troski i tylko dlatego powstrzymuje się przed złośliwymi komentarzami.
- Zastanów się, przemyśl to sobie, nie musisz odpowiadać teraz. Słonko wylatuje za dwa miesiące na drugi koniec świata i znowu spotkamy się dopiero na święta. Chcę z tobą pobyć, pokazać ci jak bardzo cię kocham... Pozwól mi się tobą trochę nacieszyć.
Patrzy mi w oczy i muszę przyznać, że to jedna z najsłodszych rzeczy jakie mi kiedykolwiek, ktokolwiek powiedział.
- Chodźmy gdzieś potańczyć - muszę jakoś teraz ominąć temat wyjazdu.
Uśmiecha się jakbym wpadła na genialny pomysł. Kiedyś to uwielbialiśmy. To nas połączyło. Chyba właśnie też zrobiłam coś słodkiego!
- Zadzwoń po Sami... Dawno się z nią nie widziałem, może też pójdzie.
Oddycham z ulgą... Mam na chwilę spokój!

                                                                        ***
Black Mountain, to klub usytuowany we wschodniej części Manhattanu. Możemy tam wejść korzystając z tego przywileju, że jestem córką swojego ojca. Przechodząc przez wielką bramę trafia się do sporego ogrodu z wieloma drewnianymi altankami i małym jeziorkiem. Prawdopodobnie nie jest to jakiś cud świata, ale sam fakt, że znajduje się pośród miejskiej dżungli tworzy go niezwykłym. To dosyć kulturalne miejsce, gdzie można się dobrze zabawić i nie ma ryzyka, że ktoś mnie zgwałci, czy obetnie głowę, więc tata systematycznie opłaca członkostwo. Wnętrze też jest dosyć przytulne i nie mam pojęcia skąd wzięła się nazwa. Pod ścianą rozmieszczone są loże. Mimo że nie są w żaden sposób osłonięte subtelne światło daje odpowiednia ilość prywatności. Nasza grupa nie potrzebuje prywatności. Przyszliśmy się tu zabawić i w nosie mamy czy ktoś na nas patrzy i czy komuś przeszkadzamy. Nie jest nas znowu jakoś dużo... Tylko ja, Sami, Rob i Barney. Barney chodził z nami w liceum na kółko teatralne i całkiem nieźle tańczy, więc łaskawie Sami wzięła go do towarzystwa  Rozsiadamy się na samym środku przy jednym z niewielu wolnych, okrągłych stolików. Ja w turkusowej, obcisłej i krótkiej sukience, Sami w dłuższej i rozkloszowanej. Ja jestem ubrana sexy, a ona dziewczęco, a mimo to wszyscy oglądają się właśnie za nią! Wygląda jak zwykle zjawiskowo z tą egzotyczną urodą, ciemnymi wielkimi oczami i eh... Kształtami, których ja się nie dorobię nawet po gromadce dzieci!
- Co pijecie? - pyta Rob.
- Cosmo - Sami.
- Piwo - Barney.
- Woda - ja...
- Co?!! - wszyscy poza mną...
-Wiecie o co chodzi... Nie mogę - wzruszam ramionami bez specjalnego żalu - Obiecuję, że wam pokarzę jak się bawią trzeźwi!
W końcu po nieskończonej ilości protestów dostaję swoją wodę z cytryną i kostkami lodu. Po około pół godziny, kiedy mówimy jeden przez drugiego snując wspomnienia z liceum i zastanawiając się nad przyszłością, która w tej akurat chwili jawi się bardzo zabawnie w głośnikach rozbrzmiewa "On the sunny side of the street" Louisa Armstronga. Rob bierze moją dłoń i całuje mnie w palce.
- Zatańczymy? - zagląda mi w oczy.
- Jasne! - nie wiem dlaczego, ale nie chcę go wpuszczać do mojej głowy. Wstaje energicznie i idziemy na parkiet. Suniemy w spokojny fokstrocie i spada na mnie święty spokój! To czego mi brakowało do uzyskania równowagi to był taniec. Kiedy tańczę mam w nosie, że sukienka nie podkreśla żadnych kształtów, że w poniedziałek czeka na mnie wściekły Clay, że mój szef doprowadza mnie do dzikiego obłędu, że muszę powiedzieć Robowi, że jedzie beze mnie i że nie daje rady na tych obcasach... Uzbierało się trochę tego, ale kiedy tańczę wszystko przestaje mieć znaczenie. Piosenka zmienia się ma "Hard headed woman" Elvisa, a my tylko błyskamy uśmiechami oddając się bez reszty szalonemu rock&rollowi. Moje nogi prawie nie dotykają ziemi, kiedy Rob wyczynia ze mną przeróżne figury, a ja czuję, że to jest moje miejsce na świecie. Parkiet  muzyka i wspaniały tancerz u boku. To jest to! Dawno nie czułam się taka swobodna i szczęśliwa. Na szczęście piosenka nie jest zbyt długa, bo nie chciałabym spłynąć potem! Rob jest w doskonałej formie, ćwicząc to na co dzień. Ja mam pracę biurową...
- Odbijany! - Barney łapie mnie, a Sami Roba.
"Piero va" Drupiego zaczynamy wyjątkowo powolną wersję czaczy. Wiem, że jesteśmy najprawdopodobniej dwoma najlepiej tańczącymi parami na sali i ściągamy na siebie uwagę dlatego zupełnie ignoruje uczucie, że jestem obserwowana.
- Dawno się tak dobrze nie bawiłam...
- Nie mów tego Robiemu, ale kiedy tylko masz ochotę! - Barney zaczyna dowcipkować i wiem, że to efekt piwa...
- Uważaj bo sobie to zapamiętam!
- Rozwalmy tą budę mała! - mówi, kiedy piosenka się kończy. Już się szykuję na kolejne szalone wariacje, ale niespodziewanie rozbrzmiewa "My funny valentine" Sinatry. Wybucham śmiechem na widok jego zawiedzionej miny, bo to całkiem spokojna piosenka.
- Ty wariacie, sala pęka w szwach! - kpie.
- Pozwolisz, że wezmę sobie swoją walentynkę - Rob wyciąga mnie z jego uścisku. Przytulamy się i prawie nie poruszając się w miejscu dajemy odpocząć nogą.
- Strasznie mi brakowało tańca...
- To tańcz ze mną - mruczy mi do ucha.
- Wiesz, że to nie jest to co chcę robić przez cały czas...
- Tak, wolisz być mózgowcem, jak ojciec!
- Nie o to chodzi.
- Przestań! Przez długi czas byłaś najlepsza z nas! Dałaś sobie spokój jak twój ojciec wystartował do kongresu!
Wyrywam się z jego objęć.
- Dziwnie pojmujesz romantyzm!
Wracam do stolika nie zwracając uwagi na to, czy idzie ze mną. Ale idzie, bo kiedy tylko siadam siada obok.
- Padam z sił! - odzywam się od razu do Sami, która gdzieś zgubiła Barneya.
- Nie dziwię ci się w tych butach! O w mordę!! - wykrzykuje robiąc wielkie oczy.
- Co... - idę za jej spojrzeniem - O cholera! - odwracam szybko wzrok i wbijam go w Sami.
- Co jest? - dopytuje się Rob rozglądając.
- Nie patrz! - upomina go piskliwie Sami.
- Dlaczego kto to?
- To szef Liv...
- Nie tylko! - czuję się sparaliżowana - To mój szef i mój niedoszły szef... Ten drugi to Ben Morrison z Prospect!!
- Hill to ten większy? - pyta Rob - Poznaje z gazet.
- Jezu przestań patrzeć! - uderzam go poniżej stołu w żebra i mimowolnie zerkam na odległą lożę. Od razu natrafiam na czujne spojrzenie. Mimo odległości wiem, że oczy są prawdopodobnie mocno granatowe i błyszczące ciekawością. A może niezadowoleniem? Widziałam je z bliska i takie i takie... Uśmiecham się, macham do niego nerwowo i zwracam całą uwagę na Sami.
- To co tam?
- To co tam! Wyprułaś z parkietu jakby cię ktoś gonił! - patrzy z powątpiewaniem na mnie i na Roba - Idę poszukać Barneya - macha na nas ręką, kiedy milczymy.
Zostajemy sami, a ja zaczynam łowić słomką plasterek cytryny w szklance.
- Liv bądźmy szczerzy. Miałaś chociaż zamiar przemyśleć wyjazd ze mną?
- Nie - okręcam się przodem do niego - Nie zamierzam odpuszczać pracy. Przykro mi Robby nie w tym roku.
Zaciska szczękę i cały pochmurnieje.
- Zdajesz sobie sprawę, że nie widujemy się przez osiemdziesiąt procent roku, a ty właśnie rezygnujesz z tych dwudziestu?
- Przykro mi, ale ja cię nie zmuszam do rezygnowania z marzeń! Co byś zrobił, gdybym się obraziła za to, że jedziesz do szkoły zamiast ze mną na wakacje?!
- Naprawdę będziesz porównywała te dwie rzeczy? Moją edukację, karierę i przyszłość do swojej pracy dla zabawy?
- Pracy dla zabawy?! - zaczynam krzyczeć, ale nie mogę i nie chcę tego powstrzymywać.
- A jak to nazwiesz?! Za trzy miesiące zaczynasz zajęcia! Myślisz, że twój przystojny szef da ci wolne na kilka miesięcy jak zatrzepoczesz rzęsami?
- Co??
- Nie bądź śmieszna! Patrzy na ciebie jak na kawałek mięsa! Myślisz, że nie wiem o co chodzi? - zaciska usta - Muszę na chwilę wyjść - nie czekając na moją odpowiedź wstaje i rusza do drzwi.
I dobrze, że to zrobił bo nie wiedziałabym co na to odpowiedzieć. Jestem mocno zdenerwowana nieoczekiwaną awanturą podczas imprezy, ale wiem, że to po prostu wisiało w powietrzu. Opieram łokcie o stół i zasępiam się. Od jakiegoś czasu jestem sfrustrowana na samą myśl o swoim chłopaku, więc może jak się obydwoje uspokoimy dojdziemy do jakiś mądrych wniosków. Patrzy na mnie jak na kawałek mięsa! Pięknie to nazwał, bo tak się składa, że to ja tak patrzę na swojego szefa, a nie na odwrót. I do jasnej cholery dlaczego musiał być świadkiem mojej kłótni z Robem... Muszę skreślić to miejsce z listy ulubionych.
- Co się stało? - Sami siada ciągnąc za sobą błogo rozbawionego Barneya.
- To co stać się musiało... Pokłóciliśmy się o to, że nie mogę rzucić wszystkiego, bo Robert jest w mieście!
- Czułam, że do tego dojdzie...
- Uważasz, że ma rację?
- Uważam, że on nie poświęca niczego, żeby się z tobą spotykać częściej. Dobrze wiesz jakie mam zdanie na ten temat. Jeśli mu się pasuje twój grafik niech spada!
- Mam spadać? - nieprzytomnie pyta Barney?
- Nie ... Ty się już stąd nie ruszaj! - warczy na niego Sami.
Podpieram brodę na splecionych palcach, a mój wzrok sam biegnie do loży po lewej stronie. William rozmawia z Benem, więc mogę na nich chwilę popatrzeć. Nie miałam pojęcia, że się znają... Nagle zatrzymują się koło nich dwie kobiety. Długonoga blondynka siada koło Bena, a szatynka obok Williama i ... zawiesza mu się na ramieniu... Wściekłe ukłucie zazdrości wstrząsa moimi dłońmi. Jest oszałamiająco piękna! Długie, ciężkie włosy gładziutko leżą na plecach, a szczupłe ciało wydaje się idealnie przylegać do potężnej sylwetki Williama. Jasna cholera! Odwracam wzrok, bo gardło zaciska mi jeszcze większa złość. Miałam się uspokoić. Nie mogę być zazdrosna o Williama Hilla! Siedzę dłuższą chwilę patrząc w stół.
- Muszę porozmawiać z Robim - wstaje - I w zasadzie się przewietrzyć. Przeciskam się przez tłum bawiących się ludzi. Robiących dokładnie to co powinno się tu robić! Na zewnątrz owiewa mnie chłodny wiatr, więc oplatam się ramionami. Prawie wszystkie altanki są zajęte przez grupki znajomych, lub obściskujące się pary. Dlaczego ja nigdy się nie obściskuje z moim chłopakiem? Idę powoli wzdłuż alejki, ale wszędzie są tylko pary! Ani śladu Robiego... Nie możliwe, żeby się obraził i wyszedł zostawiając mnie tu samą? A może minęliśmy się w tłumie przy wejściu? Trudno i tak muszę odetchnąć...
- Hej mała dołączysz do nas?! - grupka pijanych mężczyzn wydziera się do mnie z jednej z altanek...
- Nie tym razem panowie - odpowiadam. Pójdę sobie postać na mały mostek przecinający stawik. Patrzenie w wodę podobno uspokaja...
I w zasadzie zrobiłabym to i pewnie by podziałało, gdybym nie zerknęła na ostatnia parę oddającą się romantycznemu sam na sam. Stoją za ostatnią, pustą altanką i nie widać ich z drogi. Aż zatrzymuje się i opieram plecami o najbliższe drzewo, kiedy Robert Ramsey czubeczkami palców pieści biodro uroczej rumianej blondyneczki. podkładam dłonie pod plecy i zaczynam oglądać scenę.
- Przykro mi słonko, ale nie jestem sam...
Znam doskonale ten ton. Słyszę go za każdym razem, kiedy kończymy w łóżku.
- Nie widzę nikogo innego - dziewczyna w zwiewnej zielonej sukience przysuwa się o krok, przystawia swoje biodra do jego i łapie za klapę marynarki.
- No i co ja mam z tobą zrobić? - Rob nie wykonuje żadnego dodatkowego gestu, ale nie ściąga swojej dłoni z jej biodra - Moja dziewczyna się wkurzy...
- Obiecuję, że nic jej nie powiem - pozornie nieśmiały chichot poprzedza pocałunek. Przykleja się do jego ust i ładuje język do środka. Mój przystojniak nadal nic nie robi, tylko pozwala działać swojej nowej koleżance. To dziwne... Właśnie ze świetnego miejsca obserwuje jak mój ukochany jest wyjątkowo namiętnie całowany przez inną i kompletnie to po mnie spływa... Nawet zaczynam zaniepokojona analizować swoje emocje i nie mogę w nich znaleźć gniewu, ani zazdrości jaką czułam jeszcze przed chwilą na widok Williama z dziewczyną. Może to dobrze, może źle, ale mam to gdzieś... Wyraźnie widzę, że Robert nie pozostaje obojętny, że jego dłoń z biodra prześlizgnęła się na pośladek i zaciska coraz mocniej, że dziewczyna zaczyna się o niego ocierać.
- Spotkamy się kochanie, ale nie teraz i nie tutaj... - odsuwa ją delikatnie od siebie ignorując pomruk niezadowolenia - Czekaj na mnie za godzinę przy wyjściu. Pozbędę się towarzystwa...
- Nie musisz - odzywam się spokojnie. Bardzo spokojnie.
Odskakują od siebie jak oparzeni. Dziewczyna jest wystraszona, a Rob przerażony! Ale ubaw.
- Przepraszam nie chciałam przeszkadzać, ale nie musisz się mną przejmować.
Dziewczyna jest śliczna jak laleczka. Rumiana, wielkie jasne oczy... Zupełnie do mnie nie podobna.
- Liv... - ostrzegawczy głos Roba. Popycha lekko dziewczynę, która mija mnie prawie na palcach i ucieka.
- Przecież się na nią nie rzucę spokojnie - zdobywam się na uśmiech. Jestem niesamowita! Naprawdę robię na sobie ogromne wrażenie!
- Chodź tu - Robert pokazuje mi palcem miejsce mojej poprzedniczki.
- Jaja sobie robisz? - zdziwiło mnie to bardziej niż jego nowa dziewczyna. Wzdycha ciężko i rusza w moją stronę. Zatrzymuje się o krok ode mnie i wyciąga rękę.
- Ok nowa zasada! Nie dotykasz mnie już nigdy więcej - zaznaczam szybko.
- Przestań histeryzować! - wywraca oczami zniecierpliwiony.
- Stoję tu od dłuższego czasu, więc nie musisz odgrywać scenki - jestem zupełnie beznamiętna.
- Kurwa Olivia! - przeczesuje nerwowo włosy.
- Co ciężko się rozmawia, kiedy ci jeszcze stoi? Ułatwię ci sprawę Robi. Możesz do niej iść tylko odpowiedz mi na jedno pytanie.
- Nie chcę do niej iść - mówi przez zaciśnięte zęby.
- Mam to w dupie. Tylko tak, lub nie. Zdradzasz mnie w LA?
Jego oczy miotają błyskawice, ale nie robi to na mnie najmniejszego wrażenia.
- Tak, lub nie. I możesz iść.
- A jak miałbym tego nie robić?! Powiedz mi Liv?! Jesteś najbardziej beznamiętną kobietą z jaką miałem przyjemność!!
Uderzenie w twarz nie mogłoby tak zaboleć i znieważyć.
- Kiedy z tobą tańczyłem czułem tą chemie! Nadawaliśmy dokładnie na tej samej fali i oszalałem na twoim punkcie. Ale twoja pasja na parkiecie się skończyła. Liv, czy ty sobie nie zdajesz sprawy, że leżysz pode mną jak kłoda pozwalając mi się zaspokoić?! - jest czerwony ze złości, a ja mam ochotę zniknąć, rozpłynąć się. Nigdy w życiu nie byłam tak upokorzona.
- Ok w takim razie przepraszam cię za wszystko i idź już proszę - mówię tak cicho, że nie mam pewności, czy mnie słyszy.
- Olivia! - łapie mnie za ramię, a ja wymierzam mu siarczysty policzek.
- Nie dotykaj mnie!!
- UUUUUUU!!!! - wrzeszczą mężczyźni z sąsiedniej altanki i zdaję sobie sprawę, że robimy niezłe widowisko.
Teraz Rob pała już nienawiścią. Gdyby nie drzewo wycofałabym się. To dla niego ogromna zniewaga. A co ze mną? Do diabła co ze mną?
- Idź już - powtarzam na powrót spokojna. Kiwa tylko wściekle głową i odchodzi. Stoję jeszcze chwilkę oparta o drzewo i oddycham głęboko. Chce mi się płakać i czuję ulgę jednocześnie. Cieszę się, że ze sobą skończyliśmy! Od razu czuję się lepiej! To straszne, ale tak właśnie jest. Ale upokorzenie jakie temu towarzyszy jest zbyt silne.
- A teraz już do nas przyjdziesz? - krzyczą do mnie mężczyźni. Ignoruje ich zupełnie idąc we wcześniej obrane miejsce. Mały mostek nad stawikiem. Opieram się łokciami o balustradę idącą półłukiem od jednego końca do drugiego i patrzę w niezbyt głęboką i niczym nie zmąconą toń wody. Czy naprawdę gdybym się bardziej postarała nie doszłoby do tego? Czy nie musiałby wtedy iść do innej? Do wielu innych?
- Musisz wrzucić monetę i wypowiedzieć życzenie - rozlega się za mną męski głos. Odwracam się szybko wystraszona, że to któryś z altanki próbuje szczęścia. Wesoły uśmiech Bena Morrisona znajduje się tuż za moimi plecami.
- Myślałam, że to działa tylko na fontanny - wracam do poprzedniej pozycji. Jego mi jeszcze brakowało.
- Twój chłopak właśnie wyszedł - opiera się obok mnie.
- Coś ty... - news dnia!
- No tak, pewnie wiesz... Przepraszam.
Niech sobie idzie!
- Powiesz mi coś? - nie poszedł...
- Hmm?
- Czemu Upland?
O matko! Kolejny facet, któremu zraniłam dumę.
- A czemu nie?
- Lubisz Willa?
Co on do cholery wygaduje?!
- O czym ty mówisz? -odwracam się gwałtownie w jego stronę.
- Staram się rozgryźć motyw - łagodzi słowa uśmiechem.
- I dlatego insynuujesz, że pracuje w Upland, bo lecę na jego właściciela?!
- Nic takiego nie powiedziałem - wysuwa ręce w obronnym geście.
- Przepraszam cię, ale nie jestem w najlepszym nastroju i wolałabym zostać sama.
- Pokłóciliście się?
- Nie twoja sprawa.
- Racja, ale mogę cię pocieszyć - głaszcze mnie po plecach.
- Zabierz rękę - ucinam kategorycznie sztywniejąc.
- Odpręż się - mruczy zjeżdżając dłonią na mój tyłek. Chyba wejdzie mi to w nawyk, ale biorę spory zamach i energicznie walę go prosto w twarz. Rozlega się huk. Dłoń mi pulsuje, a na jego policzku pojawia się wielki, czerwony ślad. Patrzy na mnie przez sekundę otrząsając się ze zdziwienia po czym znowu się uśmiecha.
- Lubisz ostro? - robi krok w moją stronę. Szybko przypominam sobie o mężczyznach w altance. Jeśli krzyknę głośno usłyszą mnie... Jego ręka wystrzeliwuje w moją stronę.
- Benjamin - ciężki, groźny pomruk jest tylko zapowiedzią wielkiej, przerażająco wściekłej postaci, która wyłania się z cienia.

2 komentarze:

  1. Wow... zżera mnie ciekawość:D coraz bardziej mi się podoba:D hehehe:Dnie mogę się doczekać następnego rozdziału:D
    M.

    OdpowiedzUsuń

Znacie to uczucie kiedy jesteście powodem czyjegoś uśmiechu? Jest... Niesamowite!!