niedziela, 3 lutego 2013

SPICY Rozdział 52

Już jutro wylatujemy...! Lecimy gdzieś, gdzie nie znajdą nas żadne obowiązki i problemy! Ja i pan mojego życia. Mojego życia, serca, ciała... mnie. Właśnie oddałam ostatnie raporty Brumerowi i nie zostawiam żadnych nie zamkniętych spraw. Wyjeżdżam z czystym sumieniem. Żegnam się z Mayą i obiecuje często dzwonić. Kiedy już schodzę na dół w holu zatrzymuje mnie Chris.
- Wik... Chciałbym cię jeszcze raz przeprosić. Do tej pory nie wierzę, że to powiedziałem.
- W porządku - uśmiecham się pojednawczo. Dosyć tego obrażania!
- Jesteś pewna?
 -Mhm.

- I chcę, żebyś wiedziała, że Viv dała mi jeszcze jedną szansę - przestępuje z nogi na nogę.
Jest mocno zdziwiony, kiedy obejmuje go śmiejąc się.
- Bądź tak dziko szczęśliwy jak ja.
Klepię go po ramieniu i wychodzę. Do domu docieram w doskonałym humorze. Nie zatrzymały mnie żadne korki, a jest dopiero trzecia. Rozpromieniona wchodzę do salonu i idę prosto do Anabell.
- Dzień dobry - kiwa mi głową z nerwowym uśmiechem.
- Cześć! - kładę torebkę na stole i opieram się o blat - Co gotujesz?
- Carbonare - znowu ten nerwowy uśmiech. Alarm! - Pan Word mówił, że pani lubi...
- Dziękuję.
Wyciąga z szafki makaron i unika mojego spojrzenia.
- Anabell, czy wszystko w porządku?
Ona i Trevor są mistrzami w nie okazywaniu żadnych emocji, więc to co najmniej niepokojące. Kiwa szybko głową ściskając paczkę makaronu. Worek pod naporem jej dłoni pęka i zawartość wysypuje się na ziemie.
- Przepraszam - zerka na mnie zażenowana i rzuca się na kolana.
- Czekaj pomogę ci - kucam koło niej.
- Nie! To moja wina, proszę iść odpocząć. Zawołam panią na obiad.
Łapę ją za rękę powstrzymując od dalszego chaotycznego sprzątania.
- Co jest?
Patrzy na mnie ze strachem.
- Wiem, że nie powinnam tego mówić... Pani DeLacour jest u pana Worda - zamiera bez ruchu. I ja też.
- Jak to jest u niego?
- Pracują! - zastrzega od razu - W gabinecie pracują nad czymś.
- Więc o co chodzi? - i tak zaczynam się czuć bardzo niekomfortowo.
Wzdycha ciężko jakby podejmowała jakąś trudną decyzję.
- Anabell... Powiedz mi proszę - przymilam się uśmiechem.
- Pan Word jest taki szczęśliwy... - wlepia wzrok w podłogę zrzucając z siebie ciężar - Jak nigdy! I boimy się z Trevorem, że gdyby coś się stało... Gdyby pani odeszła... Nie wiem co on by zrobił...
O to chodziło? Martwią się, że odejdę przez Rosalie? Martwią się o Harveya! Zależy im na jego szczęściu i w tej chwili kocham ich za to!
- Anabell... wiem, że to niecodzienna sytuacja - wskazuje głową na gabinet - I uwierz mi, że gdyby nie było Nathalie nigdy bym do niej nie dopuściła, ale nigdzie się nie wybieram - kładę jej rękę na ramieniu i uśmiechamy się do siebie. Kiwa powoli głową.
- Naprawdę przepraszam panią, że o tym powiedziałam. Wiem, że to nie moja sprawa i nie powinnam się wtrącać.
- Twoja - zaczynamy znowu zbierać makaron - Też kochacie Harveya, bo nie da się go nie kochać. I troszczycie się o niego. Cieszę się.
Anabell nie mówi już nic. Wyrzuca makaron zebrany z podłogi i wyciąga nową paczkę. Magiczna kuchnia. Jeśli o czymś pomyślisz i wsadzisz rękę do szafki to wyciągniesz właśnie tą upragnioną rzecz! Rozumiem jej milczenie. Nie było rozmowy!
- A mówiłam ci jak się nauczyłam gotować? - siadam na blacie. Uwielbiam patrzeć jak gotuje.
- Nie - uśmiecha się znowu uprzejmie i z dystansem.
- To był właściwie mój pierwszy poranek w Modenie. Zeszłam cała w skowronkach na dół do sali stołowej, w której zebrało się już z pół okolicy i siadłam przy jednym ze stołów...
Paplam jak nakręcona, ale wiem, że Anabell to nie przeszkadza. W chwilach zapomnienia nawet przerywa pracę, żeby posłuchać. Gosposia mojego chłopaka jest moją sojuszniczką. Mamy wspólny cel: uszczęśliwienie Harveya! W pewnym momencie słyszę otwierające się drzwi i dwa głosy jeden rzeczowy Harveya, a drugi dźwięczny i roześmiany... suka! Przerywam wywód tylko na chwilę, a Anabell szybko zerka w moją stronę. Ponawiam nie zwracając na nich uwagi i znowu z lekkim uśmiechem wraca do krojenia boczku.
- I przypaliłam całą jajecznice! Wyobraź sobie nie potrafiłam jej zrobić! Wszyscy patrzeli na mnie jak na przybysza z innej planety. No i od następnego dnia zaczęła się moja edukacja! A to była najbardziej intensywna nauka jaką przeszłam w życiu! Okazało się, że nie bez powodu do Carbonare dodajemy cayenne, a do Napoli zielony... Wszystko ma swoje uzasadnienie.
Stukot obcasów robi się coraz głośniejszy, więc nie schodząc z blatu okręcam się na jego drugą stronę. Tym razem jest ubrana na czarno w doskonale dopasowaną sukienkę podobnie jak wczoraj podkreślającą wszystkie walory i wysokie czarne pantofle. Włosy ma upięte w eleganckiego koka, a z uszu zwisają jej brylanciki. Wygląda pięknie, szykownie i sexownie. Myślę o swoich ciemnych jeansach i białej bluzce bez rękawów... No cóż przynajmiej w doborze butów nigdy mnie nie prześcignie... Harvey jest w garniturze. Musieli być w sądzie. Jak dobrze wyglądają idąc razem ramię w ramię...
- Dzień dobry - Rosalie wodzi po mnie spojrzeniem. Kiwam jej tylko głową. Och spadaj wywłoko!
- Załatwiłaś wszystko? - Harvey z uśmiechem idzie do mnie. Ale nie jest to TEN uśmiech. Bardziej spięty i niepewny.
- Owszem - ja z kolei nie mam żadnych oporów. Wyciągam zza paska odznakę, biorę ją w dwa palce i niedbale rzucam na blat - Oficjalnie jestem na urlopie! - wyszczerzam się w radosnym uśmiechu. Widzę jak Harvey oddycha z ulgą i już bardziej odprężony podchodzi do mnie.
- Więc nie muszę się już tobą z nikim dzielić? - wchodzi pomiędzy moje nogi i obejmuje mnie mocno. Cała tryskam satysfakcją. Daje mu długiego i soczystego buziaka zatapiając palce w połyskujących idealnie ułożonych włosach. Wiem, że osiąga ten efekt po prostu przeczesując je palcami, ale wyglądają jakby codziennie wychodziły spod ręki fryzjera. Uwielbiam je burzyć! Tak Rosalie! Właśnie z tego zrezygnowałaś i właśnie to prawie zniszczyłaś.
- Aż do odwołania!
- W takim razie widzimy się jutro tak? - suka bez skrępowania wtrąca się w naszą rozmowę.
- Jasne - zerka na nią obojętnie kładąc policzek na moim czole - Trevor cię odwiezie jeśli chcesz.
- Do zobaczenia.
Patrze jak rusza do wyjścia i nie mogę powstrzymać uśmiechu. Harvey unosi moja głowę za podbródek do góry.
- Mój - poruszam ustami nie wydając dźwięku.
Kiwa tylko głową patrząc na mnie czule.
- Chodź - łapie mnie za rękę i ściąga z blatu. Bierze moją odznakę - Schowiemy ją gdzieś bardzo, bardzo głęboko.

Następuje upragniony czwartek.
- Nie masz nic przeciwko, żeby tu przyszła? - Harvey w swoim "wakacyjnym" stroju, czyli koszuli i jeansach dopija poranną kawę przy stole w jadalni. Ja mam na sobie jeansowe szorty i kremową bluzkę na ramiączkach.
- Muszę jeszcze kupić kilka rzeczy, więc macie jakieś trzy godziny na zamknięcie wszystkiego. Kiedy wrócę jesteś już tylko mój!
- Cały czas jestem tylko twój - zaznacza - Chcesz tak chodzić po mieście? - przejeżdża dłonią po moich wysoko osłoniętych nogach spoczywających na jego kolanach.
- Nawet sobie nie wyobrażasz jak będę chodziła po Monterey!
Myśli chwilę.
- Właśnie sobie wyobraziłem - mruczy i łapie mnie za rękę. Kładzie ją na wybrzuszeniu spodni patrząc na mnie intensywnie.
- Nie muszę wychodzić już teraz - przełykam ślinę i oblizuje wargi.
- Uciekaj - uśmiecha się - Szybciej wrócisz.
- Panie Word - Trevor staje w wejściu - Pani DeLacour jedzie na górę.
- Dziękuje - wzdycha ciężko i pochmurnieje.
- Hej! - dotykam jego policzka - Myśl, że jeszcze tylko kilka godzin... - wzdycham, kiedy całuje wnętrze mojej dłoni - Czy moglibyśmy... - rumienie się troszeczkę - No wiesz... w samolocie...?
Uśmiech mu wraca dokładnie w momencie, kiedy dociera do nas urocze "dzień dobry"
- Co tylko chcesz kochanie - odpowiada. Wstaje leniwie ściągając z niego swoje nogi. Daje mu buziaka, biorę torebkę ze stołu i odwracam się do Rosalie.
- Dzień dobry - odpowiadam promiennie. Mierzy mnie zdziwionym spojrzeniem, ale nic nie mówi. Dzisiaj jest w blado żółtej sukience sięgającej za kolana. Chyba nawet w kombinezonie astronauty wyglądałaby ponętnie... Uśmiecham się do Trevora, który patrzy na mnie ciepło.
- Dzień dobry proszę pani - mówi cicho. Rozmawiał z Anabell?
- Napijesz się czegoś? - słyszę jeszcze głos Harveya zanim drzwi windy zasuną się za mną.
Dzisiejsze zakupy robię z myślą o babci. Dzwoniła już dwa razy od rana, żeby się zapytać, czy Harvey lubi jedwabną pościel, pudding wiśniowy, jazz, football, piwo, zielony kolor (!!!) i milion innych rzeczy. Zastanawiam się czy w ogóle się cieszy moim przyjazdem! Wpadam do Walsha. Babcia uwielbia apaszki, więc kupuje jej kilka pięknych, kolorowych egzemplarzy. Chodzę od sklepu do sklepu myśląc co mogłoby jej się spodobać i ostatecznie kończę obładowana torbami i siatkami. A zajęło mi to dopiero półtorej godziny! Nie potrafię wyrazić jak bardzo się cieszę. Mam ochotę tańczyć i śpiewać. Jeśli wygraliśmy z największym koszmarem nic nas już nie powstrzyma! Jutro zapomnimy o Rosalie, która ze swoją gwardią kochanków pozostanie sama do końca życia. Parkuje w Bloomberg i idę do bagażnika po zakupy. Nagle cały parking jednym susem przewraca się do góry nogami. Łapię się kurczowo dachu samochodu, a kluczyki wypadają mi z ręki.
- Proszę pani wszystko w porządku?
Unoszę głowę. To Trevor z asekuracyjnie wyciągniętymi rękoma.
- Zakręciło mi się w głowie - uśmiecham się zawstydzona.
- Mogę pani jakoś pomóc? - podnosi kluczyki z ziemi.
Prostuje się i łapę oddech oceniając swój stan. Już dobrze
- Wiesz co... Poczekaj tu chwilę dobrze? Skoczę tylko do delikatesów i pomożesz mi z tymi torbami.
- Oczywiście proszę pani.
Na lekko drżących nogach idę przez garaż na zewnątrz. Sklepy są tuż za rogiem. Dziwne to było...
Czuję się już zupełnie dobrze, kiedy wracam z ulubionym winem babci w dłoni. No teraz jestem gotowa. Obładowuje Trevora pakunkami i idziemy do windy. Kiedy jedziemy na górę wybucham nagle śmiechem.
- Śmiesznie wyglądasz z tymi kolorowymi torbami! - mówię do śmiertelnie poważnego i patrzącego na mnie z kiepsko ukrywanym zdziwieniem mężczyzny. Marszczy przez chwilę brwi patrząc sobie na poobwieszane ręce i też zaczyna się śmiać. Chyba dzisiaj wszystkim udzielił się mój nastrój.
- Możesz to zanieść do sypialni? - pytam, kiedy idziemy przez hol - Chyba będę musiała zabrać jeszcze jedną walizkę...
Wchodzimy do salonu i Trevor staje jak wryty. Paradoksalnie pierwszą rzeczą jaka mi się rzuca w oczy to Anabell z przerażoną miną. Nie wiem, czy to mój mózg wypiera ten fakt, ale Rosalie wystrojoną w koszulę Harveya zauważam dopiero po chwili. Zamieram z torebką w jednej ręce i butelką w drugiej. Mrugam oczami, kiedy tak patrzymy na siebie w osłupieniu. To... to przecież... to MOJA koszula Harveya!
- Co... - urywam, bo nie mam pojęcia o co chce zapytać. Co się tu kurwa dzieje?!! Chyba to miałam na myśli... Zaczynam dziwnie drżeć, a ręce opadają mi wzdłuż ciała. Krew odpływa i robi się przeraźliwie zimno, a dodatkowo lodowaty pot występuje mi na plecy. Patrze znowu na Anabell, która ma łzy w oczach i tylko kręci przecząco głową.
- Co się dzieje? - pytam cicho i słabo. Koszula ledwo zasłania jej tyłek. Mnie sięga do połowy uda... I o czym ja teraz rozmyślam?!!
- Jasna cholera... - Rosalie odzyskuje mowę. Nie jest ani trochę zestresowana. Raczej poirytowana. Mam ochotę się na nią rzucić, zabić ją, ale nie mogę wykonać żadnego ruchu! Kilka pasemek uciekło spod idealnego koka i okalają teraz szczupłą twarz.
- Miałaś wrócić dopiero za godzinę!! - wydziera się na mnie. Czuję potworny ból w okolicy mostka. Straszny, rozdzierający ból. Drzwi gabinetu się otwierają i w salonie pojawia się roześmiany Harvey. Rozmawia przez telefon. Zatrzymuje się nagle na środku i jego ręka też opada bezwolnie. Patrzy to na mnie to na Rosalie. Czy jego koszula była tak głęboko rozpięta, kiedy wychodziłam? Nie kurwa, nie była!! Robię dwa kroki w tył.
- Proszę pani wszystko w porządku? - Trevor wypuszcza torby na podłogę i podchodzi do mnie.
- Nie - ledwo wydaje dźwięk - Najwyraźniej nie.
Co za kretyńska sytuacja. Stoimy i gapimy się na siebie! Wypuszczam butelkę z ręki, odwracam się i prawie biegiem ruszam do windy. Brzęk tłuczonego szkła odbija się echem w moich uszach. Dziwne, ale w ogóle nie czuje nóg. Ruszam nimi i mam nad nimi kontrolę, ale ich nie czuje.
- Wiktoria! - słyszę za sobą krzyk Harveya. Drzwi rozsuwają się natychmiast wchodzę i naciskam pierwszy z brzegu guzik. Patrze tępo przed siebie. Kiedy drzwi się rozsuwają ponownie widzę białą ścianę jakiegoś korytarza. Wychodzę z windy nie do końca wiedząc co robię. Weszłam komuś do domu? Rozglądam się. Nie to korytarz. Jest tu kilka apartamentów. Opieram się plecami o ścianę i osuwam na ziemię. Oddycham głęboko walcząc z mdłościami. Ok... Muszę się wziąć w garść zanim ktoś się tu pojawi. Poszedł z nią do łóżka - to żaden dramat. Zdarzało się i będzie się zdarzać. Wszyscy teraz zdradzają nawet Chris. Muszę pomyśleć co dalej. Potrzebuje ochłonąć, zniknąć na jakiś czas, wszystko sobie poukładać. Nie mogę teraz wrócić po rzeczy, bo nie jestem w stanie znowu stanąć z nimi twarzą w twarz. Z nimi i z tym co zrobili. O Jezu jak to strasznie boli! Moje ręka wędruje pomiędzy piersi, gdzie serce rozerwane na kawałki walczy o przetrwanie. Muszę tak, czy inaczej polecieć do babci. Ona mnie nigdy nie zostawiła i nie zawiodła, więc ja też nie zrobię już nigdy więcej. Tak... Ona mi pomoże. Wstaje i idę powoli w kierunku klatki schodowej. Jest biała, czysta i widna. Szóste piętro. Schodzę na dół i uchylam powoli drzwi. W głównym holu miga mi Trevor. Nieruchomieje na chwilę i przestaje oddychać. Znika za drzwiami prowadzącymi do garażu, więc szybko wychodzę z kryjówki. Podchodzę do recepcjonistki.
- Panno Hastings, Trevor właśnie pani szukał - wskazuje palcem w kierunku w którym poszedł.
- Proszę to przekazać panu Wordowi dobrze? - kładę przed nią telefon, który właśnie zaczyna dzwonić i kluczyki do samochodu. Płuca mnie pieką, bo nie mogą nabrać odpowiedniej dawki powietrza.
- Oczywiście - patrzy na mnie zdziwiona.
Wypadam na ulicę i zatrzymuje taksówkę. Zniknąć, zapaść się pod ziemię. To jest to czego teraz potrzebuje!
- Dokąd? - pyta taksówkarz.
- Lotnisko JFK.

8 komentarzy:

  1. A teraz proszę, proszę, proszę, proszę, dodaj dalszy ciąg dzisiaj, bo skręci mnie ciekawość. Nie mam jutro dostępu do internetu cały dzień, zginę przez 2 dni takiej niepewności!
    Wspaniały rozdział, właśnie takiego czegoś oczekiwałam na koniec tej historii.

    Załamana, ale i oszołomiona,
    Wierna Fanka.

    OdpowiedzUsuń
  2. Postaram się, bo rozumiem co czujesz :) Wczoraj pisałam, że prawie się rozbeczałam. Dzisiaj siedzę zalana łzami!!

    OdpowiedzUsuń
  3. Naprawdę postarasz się? Myślałam, że raczej nie ma szans. Zaskoczyłaś mnie bardzo pozytywnie. :):):)
    Ja też miałam świeczki w oczach...
    Tak więc jeśli uda Ci się wstawić coś jeszcze dzisiaj będzie mi bardzo, ale to bardzo przyjemnie.

    Pozdrawiam,
    Wierna Fanka.

    OdpowiedzUsuń
  4. o k***!!!! Chryste...!!! no to się narobiło... już nie mogę się doczekać następnego rozdziału!!:D możesz mi tylko powiedzieć mniej więcej na którą mam się spodziewać rozdziału?:D
    M. :*****

    OdpowiedzUsuń
  5. Dajcie mi jeszcze godzinkę. Ale za to nie obiecuje niczego na jutro :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ok, postaram się być cierpliwa;) a jutro postaram się przeżyć:)
      nawet nie wiesz jak się cieszę że trafiałam na ten blog;) jak sobie teraz myślę to nie wiem czy dała bym rade bez niego żyć;) heheheh:*
      M.

      Usuń
  6. Kochana jesteś! Jak sobię tak teraz myślę to nie wiem, czy bez Was chciałoby mi się tyle pisać :**

    OdpowiedzUsuń
  7. Oh kocham Cię, że wstawisz coś jeszcze dzisiaj! :D
    I bardzo się cieszę, że choć trochę pomagamy Ci w tworzeniu. Toż to zaszczyt.

    Wierna Fanka.

    OdpowiedzUsuń

Znacie to uczucie kiedy jesteście powodem czyjegoś uśmiechu? Jest... Niesamowite!!