niedziela, 3 lutego 2013

SPICY Rozdział 53

Ludzie szturchają mnie przechodząc w pośpiechu z walizkami, a ja odbijam się od nich potykając o własne nogi. Nadal czuje się jak na haju. Cały czas powtarzam w głowie, że wszystko w porządku. Jest dobrze!
- W czym mogę pomóc? - nie zauważyłam, kiedy doszłam do kasy.
- Kiedy jest najbliższy lot do Monterey w Kalifornii?
Kobieta wystukuje na komputerze dane.
- Jutro wieczorem. Są jeszcze dwa wolne miejsca.
- Potrzebuje coś na teraz. San Francisco?
Znowu szuka.
- Za pięć godzin, ale niestety nie ma już miejsc.

- Sacramento?
- O północy.
Pocieram zrezygnowana dłonią czoło.
- Gdziekolwiek w Kalifornii? Na teraz. Jedno miejsce.
Kobieta obserwuje mnie trochę zbyt długo i ze zmarszczonymi brwiami wraca do komputera. Stuka i stuka, a ja zaczynam się nerwowo rozglądać dookoła.
- Santa Barbara za godzinę. Jeszcze pani zdąży z odprawą.
- Mam tylko bagaż podręczny - patrzę na małą złotawą torebkę ściskaną w ręce. Mój jedyny dobytek.
- Woli pani miejsce przy oknie, czy przy przejściu.
- Przy oknie.
Podaje mi kwotę i drukuje bilet.
- Bramka numer dwanaście. Życzę udanego lotu.
Jak nieprzytomna odnajduje właściwe miejsce i przechodzę do hali odlotów. Staję przy bramce z wyświetlonym napisem Santa Barbara i trwam w bezruchu puki młody steward nie zaprasza mnie gestem do środka. Panika łapie mnie za gardło, bo nie marze o niczym innym jak tylko wrócić do Bloomberg, usłyszeć, że to mi się tylko wydawało i kochać się z Harveyem. Łapę gwałtownie powietrze, kiedy siadam na swoim miejscu. Obok mnie lokuje się jakaś staruszka. Trzecie miejsce pozostaje puste. Serce mi krwawi, a w gardle zbiera się dławiąca gula, kiedy samolot odrywa się od płyty. Piękny, cudowny i kuszący Nowy Jork zostaje w dole razem z moimi marzeniami, ambicjami i szczęściem. Z całym moim życiem ulokowanym w jednym mężczyźnie. Zostawiam je tutaj i nie wiem kiedy będę w stanie odebrać. Pewne jest, że nie wrócę tu już nigdy. Przyjechałam siedem lat temu z całą masą energii, młodością, głodem poznawania. Zaznałam wszystkich możliwych smaczków życia i wracam pokonana - z niczym. Pojedyncza łza spływa mi po policzku. Co on zrobił?! Co on nam zrobił?
- Wszystko w porządku skarbeńku? - staruszka dotyka mojej dłoni zaciśniętej na poręczy fotela.
- Chyba nie - wygląda tak miło, ale nie mam siły się uśmiechnąć.
- Został na dole? - uśmiecha się ze zrozumieniem, ale nie rozumie niczego.
Kiwam tylko głową. Został na dole i pieprzy toksyczną szmatę Rosalie. Jego cudowne ciało i piękna dusza nie są już moje! Czy kiedykolwiek były? "Znudzi się nią i znowu będzie wolny". Meg miała racje.
- Och rozstania są takie bolesne...
Zaciskam mocno zęby kiedy druga łza kapie mi z brody. Nie! Nie mogę! Staruszka w końcu odsuwa się ode mnie i zagaduje stewardessę. Podkurczam nogi i obejmuje mocno kolana.
- Masz skarbeńku - kobieta szturcha mnie czymś zimnym. Podnoszę głowę i widzę malutką buteleczkę tequili. Mrugam szybko oczami. Skąd wie... Patrze w blade oczy otoczone niezliczonymi zmarszczkami.
- Do dna - znowu się uśmiecha - Mnie zawsze pomaga.
- Dziękuję.
Bez wahania otwieram ją i pije całą zawartość. Palący płyn przedziera się przez gardło. Kaszle odsuwając pustą buteleczkę od ust.
- A teraz staraj się nie myśleć.
Ponownie opieram głowę o kolana. Alkohol zaczyna działać, a ja do końca podróży na zmianę śpię i patrzę przed siebie. Nie analizuje co mnie tak strasznie boli, gdzie jestem i dokąd zmierzam. Czuje jakbym z każdym pokonywanym kilometrem zapadała się głębiej pod ziemię, ale nie zastanawiam się jaki jest tego powód. Jest mi zimno od klimatyzacji, ale tylko mocniej obejmuje kolana.

Kiedy wychodzę z lotniska w objęcia bierze mnie parny, gorący, kalifornijski wieczór. Rozglądam się dookoła jakby zdziwiona miejscem w którym się znalazłam. Już mam pytać, gdzie znajdę jakiś przystanek autobusowy, ale zauważam go po drugiej stronie ulicy. Idę do okienka biletowego i zastaje za nim uśmiechniętego Meksykańczyka.
- Gdzie się panienka wybiera? - pyta radośnie. Przed oczami staje mi Vincent Romero, ale szybko odpycham tą wizję. To z tamtego życia i teraz nie wolno o tym myśleć.
- Monterey - mówię, a mój głos brzmi cicho i smutno.
- Za dwie godziny aniołku.
Podnoszę szybko wzrok i zaciskam zęby. Nie nazywaj mnie tak!!
- Ile zajmie podróż?
- Koło czterech godzin.
Kiwam głową i kupuję bilet. Gotówka mi się kończy. Powinnam iść do bankomatu, ale w sumie po co...? Patrzę na zegar na przystanku. Jest dwudziesta. W NY dopiero szesnasta. Po północy będę w domu. Szybko poszło. Widzę z daleka ocean. Może pójdę trochę posiedzieć na brzegu? Ale nie mam żadnego zegarka i mogłabym się spóźnić. Siadam na ławce pod daszkiem i czekam. Słońce rozgrzewa mnie po samolotowej klimatyzacji. Siedzę i czekam patrząc przed siebie. I czuję tylko mrok i pustkę. Nicość. Gdybym teraz umarła nie byłoby mi żal... Chociaż... Już umarłam. Pięć godzin temu wyrwano mi serce.

Wysiadam z autobusu na tak dobrze znanym żwirowym przystanku. Jestem w domu. Serce pokazuje, że nadal walczy skręcając się mocno. Cicho głupie! Mogłabym zadzwonić po babcie, ale nie mam telefonu. Mogłabym wziąć taksówkę, ale kartą nie zapłacę. Ruszam na nogach. To niedaleko. Idę powoli ciągle się rozglądając. Dom. Już z niego nie wyjadę. Poczucie bezpieczeństwa, dzięki któremu przemierzałam świat zniknęło. Po około pół godziny docieram w końcu pod znajomy budynek. Kremowa elewacja i brązowe ramy okienne stają dla mnie symbolem spokoju. Przechodzę przez furtkę i wodzę wzrokiem po babcinych peoniach. Miesiąc temu wysłała mi ich zdjęcie. Podchodzę do drzwi. We wszystkich oknach jest już ciemno. Pukam cichutko, żeby jej nie obudzić, ale szybko zdaje sobie sprawę z bezcelowości mojego zachowania. Mogłabym tu poczekać do rana, jest ciepło... Ale chcę zobaczyć babcie. Teraz. Pukam mocniej, a po chwili walę pięścią. Światło na piętrze się zapala i otwierają drzwi balkonowe.
- Kto tam?! - groźny głos babci. Kochany, znajomy głos tak dawno nie słyszany na żywo.
- To tylko ja babuniu - odpowiadam.
- Wik? O Jezu dziecko już do ciebie idę!
Szum na korytarzu, jakiś przedmiot upada. To pewnie ten wielki, drewniany pelikan, o którego wszyscy się potykają. W końcu drzwi się otwierają i babcia w blado różowej koszuli nocnej staje przede mną. Och Ruth Hastings nikt by cię nigdy nie posądził o siedemdziesiąt pięć lat. Dumnie wyprostowana z młodzieńczym błyskiem w oczach i nieukrywaną siwizną krótkich zawsze starannie uczesanych włosów... Piękna jest.
- Cześć babuniu - głos mi się łamie.
- Kochanie moje! - łapie mnie za dłonie - Co za niespodzianka! Dlaczego nie zadzwoniłaś? - wciąga mnie do środka - Jesteś sama? - marszczy brwi patrząc w pustkę za mną.
Kiwam głową ledwo powstrzymując wybuch płaczu. Tak wiele emocji chce znaleźć ujście.
- Jezu rybko co się stało? - broda mi drży, kiedy ruszamy do salonu - Gdzie masz bagaż?
Troska natychmiast paraliżuje jej twarz. Rozglądam się dookoła. Nic się tu nie zmieniło odkąd byłam ostatnio tak dawno temu... Tylko zasłonki są teraz zielone... Siadamy na ciemnej brązowej sofie obitej pluszem. Babcia cały czas ściska moje dłonie.
- Jesteś taka blada kochanie. Co się dzieje?
Gardło ściska mi się coraz bardziej, kiedy patrze w jej złote, wystraszone oczy. Moje oczy.
- Gdzie jest Harvey rybko?
Chce powiedzieć, że go nie ma... że przyjechałam sama, ale tylko kręcę przecząco głową, a ciężka łza spływa mi po policzku. Zaczynam drżeć i kurczowo trzymać jej dłonie. Jak ją puszczę spadnę! Policzki mam już mokre i czuje się bardzo zmęczona. Dociera do mnie z całą przejrzystością co się stało. Ziemia się rozstępuje, a świat wali w gruzy. Głośny szloch nie jest już niczym powstrzymywany i opadam twarzą na babci kolana. Wstrząsają mną silne spazmy płaczu, a z gardła wydobywa się prawie krzyk.
- Nigdy... tak... nie... bolało! - udaje mi się złożyć zdanie. Babcia tuli mnie z całej siły do siebie. Niech nie puszcza! - Nie chcę bez niego żyć!
- Jezu Wik - słyszę, że też płacze. Wiem, że ją ranie, ale tak strasznie potrzebuje płakać. Płakać i płakać. Jestem zupełnie bezsilna. Mam nie tylko zmiażdżone serce, ale całe ciało jest rozszarpane na strzępy. Czuje fizyczny ból w każdej kończynie, skurcze żołądka i mam wrażenie, że za chwile oszaleje.      
- Tak bardzo nas skrzywdził! Nie będzie teraz szczęśliwy!
Uświadamiam sobie, że właśnie to boli mnie najbardziej! Ona go znowu skrzywdzi! Znowu zamknie się na szczęście i ta świadomość jest nie do zniesienia. Po tym wszystkim co się stało za żadne skarby nie chcę, żeby cierpiał.
- Przyjechałaś tu bez niczego? - babcia ma tyle cierpienia w głosie.
- Nie mogłam tam wrócić - zawodzę niczym nie pocieszona - I nie potrzebuje już niczego.
- Już cicho rybko - zaczyna mnie kołysać. Trzyma mnie w ramionach jak małe dziecko, a ja trzymam ją jakby była ostatnim kawałkiem suchego lądu.
- Mogę tu zostać babciu? Już na zawsze?
- To twój dom kochanie.
Wszystkie upiory otoczyły mnie i atakują. Tylko ona jest światłem.

_________________________________________________________________________________________

Piosenka doskonała do tego rozdziału... Wiem, że może słowa nie do końca będą opowiadały wydarzeniom przedstawionym powyżej, ale zawsze mnie wzrusza i zawsze wprowadza właśnie w taki nastrój jaki mam po napisaniu tego fragmentu.

http://www.tekstowo.pl/piosenka,in_this_moment,into_the_light.html
Wielkie ;(

2 komentarze:

  1. no i się rozpłakałam;( ale mimo wszystko bardzo mi się podobało:) masz talent:)
    M.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję, bo wywołanie takich emocji to dla mnie najwieksza pochwała :*

    OdpowiedzUsuń

Znacie to uczucie kiedy jesteście powodem czyjegoś uśmiechu? Jest... Niesamowite!!