poniedziałek, 13 maja 2013

Windy Hill Rozdział 40

Siedziała pusto patrząc przed siebie. Pozornie pusto, bo w jej głowie działo się aż zbyt wiele naraz. Minęło już zdecydowanie zbyt wiele czasu od ich powrotu z toalety, a nic się nie działo. Starała się nie myśleć o Williamie katowanym przez te potwory, bo musiała być twarda i silna, jeśli chciała mu pomóc. Obserwując do znudzenia pracujących agentów chyba rozgryzła już działanie tych paneli dotykowych i miała ochotę to sprawdzić. Ale raczej nie zostanie tu na tyle długo, żeby się pobawić.
- Czy nie możecie sami do nich zadzwonić? - odetchnęła. Udało jej się powiedzieć to tak jak powinna  Zaniepokojona i zniecierpliwiona. Nawet nie było tak trudno, bo tak właśnie się czuła. Będzie naprawdę dobrze, jeśli wyjdzie z tego bez zjechanej psychiki. Będzie dobrze, jeśli w ogóle wyjdzie... jakkolwiek.
- Nie - odpowiada jej ojciec.
- Dlaczego?
- Procedura.
Tym razem zacisnęła zęby, ale uznała, że jeśli ktokolwiek użyje jeszcze raz tego słowa zabije.
- Ale normalnie jest to możliwe?
- Telefon działa w dwie strony... - zaczął Carlson.
- Paul ona nie musi wiedzieć wszystkiego - warknął Lucas.
- Oczywiście, że musi to Olivia! Kiedyś ta dziewczyna wygryzie mnie z urzędu - uśmiechnął się do agentów jakby był z tego dumny.
- Proszę mi uwierzyć, że jak to się skończy będę się trzymała od polityki najdalej jak to możliwe.
- Nigdy nie mów nigdy - zmarszczył brwi zmartwiony.
- A co z tym telefonem?
- Może ci się to wydać teraz niewłaściwe i okrutne, ale musimy ich złamać. To oni muszą zadzwonić pierwsi.
- Naprawdę o to chodzi? - nie mogłaby w słowach wyrazić tego co czuła. Waży się czyjeś życie... Nie, nie czyjeś! Życie Williama!!! A oni robią zawody, kto nie wytrzyma i pierwszy ustąpi?
- Wiem Liv - przyznał jakby powiedziała to na głos - I nawet nie wiesz jak bardzo ważna jest teraz chłodna logika. Jakiekolwiek emocje mogłyby stanowić dla niego śmiertelne niebezpieczeństwo.
- Emocje go w to władowały - stwierdził Lucas.
Wbicie noża i przekręcenie rękojeści nie zabolałoby tak bardzo jak te słowa. Też ją oskarżał o to, że porwano Williama? Czy może sugerował, że sam by nie zrobił takiej głupoty? Nie poświęciłby się aż tak bardzo... Nie histeryzowała, ale tak to zabrzmiało... Spojrzała na Meredith, która siedziała ze zwieszoną głową objęta przez Andy'ego. Ciekawe jak się będą sprawy miały za tydzień w dzień ich ślubu... Później spojrzała na matkę, która obserwowała ojca z miną której nie potrafiła zidentyfikować. Nie wiedziała czy kryje się w niej strach, złość, zawód, czy współczucie. Mama była trudna w rozgryzieniu, bo nie potrafiła otwarcie okazywać uczuć. Kolejny w kolejce był Preston, który jak tylko sytuacja się uspokoiła poszedł do innego pomieszczenia i tam ciągle nad czymś dumał. Na sam koniec zerknęła na Alex, ale bała się patrzeć dłużej, ponieważ umie okazywać emocje, a oczy mogłyby zdradzić wszystko o czym myśli. Alex z ponurą miną wpatrująca się w swoje paznokcie czuła na sobie jej spojrzenie, ale nie zareagowała z tego samego powodu. Radość z pogrążenia wroga byłaby zbyt oczywista.
- To może potrwać dłużej niż zakładaliśmy wstępnie - znużony Katsura zdjął marynarkę i przewiesił ją przez krzesło. Olivia tak bardzo się starała, żeby nie przyspieszyć oddechu, że prawie zaczęła się dusić. Spuściła wzrok i wbiła kciuki w palce wskazujące opanowując drżenie dłoni.
- Jeżeli ktoś chce może pojechać do mnie - odezwał się Carlson też już nieco wyczerpany - Mój dom jest chroniony jak Alcatraz, więc będziecie mogli tam spokojnie odpocząć.
- Dziękuję Paul, ale zostanę... - powiedziała Sophie. Nikt już nic nie dodał, ale nikt się też nie ruszył z miejsca.
- Idę sprawdzić satelity - Stanton podniosła się ze swojego miejsca - Może dostrzegli coś ciekawego w Langley.
- Ok - kiwnął Katsura.
- A ja bym poszła do toalety - Mery leniwie ruszyła się z krzesła. Skrzywiła się, kiedy chrupnęło jej kilka kości.
- Odprowadzę cię - Andy ruszył za nią.
Teraz... Teraz, albo nigdy. Taka okazja może się nie powtórzyć... Serce jej waliło i czuła suchość w ustach, kiedy wstała a wszyscy zareagowali odwracając do niej głowy. Przeciągnęła się udając ziewanie. Carlson wykombinował jakieś papiery, które zaczął omawiać z ojcem.
- Niezłe macie tu zabawki - podeszła do Katsury.
- Lubisz elektronikę?
- Nie szczególnie, ale całkiem nieźle sobie z nią radzę - pochyliła się nad nim, kiedy przesuwał dłońmi po płaskiej powierzchni, a na ekranie układały się widoki z kamer dookoła budynku. Przez sekundę napłynęły wspomnienia z gabinetu Williama. Tego dnia, kiedy ją zaprosił do Waszyngtonu... Szybko je odegnała przypominając sobie po co tu przyszła.
- To wyjście? - wskazała jeden z obrazów.
- Mhm. Nikt bez przepustki nim nie wejdzie, ani nie wyjdzie - dodał sugestywnie.
- To chyba dobrze - westchnęła prostując się. Była tak zestresowana, że aż mącił jej się wzrok. Spojrzała spłoszona na towarzyszące jej osoby. Carlson nadal rozmawiał z ojcem, a matka z nudów im się przysłuchiwała. Przez szklane ściany widziała, że wszyscy są zajęci przy swoich komputerach. Panował zupełny spokój. Nabrała głęboko powietrza. Jeśli to zrobi nie będzie odwrotu, ale nie wyobrażała sobie wycofać się. Im dłużej zwleka tym bardziej się boi, więc do dzieła! Spojrzała na Alex i kiedy ta podniosła na nią wzrok kiwnęła głową. Kobieta wstała i podeszła do ściany po lewej stronie.
- Wiecie co? - odezwała się drżąco. Wszyscy podnieśli na nią wzrok - Chyba jest mi trochę słabo - dotknęła nadgarstkiem czoła.
- Usiądź - powiedziała Sophie.
- Tak... - szepnęła osuwając się na ścianę.
Mężczyźni w tym momencie podskoczyli do niej wszyscy i Olivia miała pełne pole działania. Problem mógł wyniknąć tylko jeden. Czy jeżeli odłączy telefon Williama od kabelka do którego jest podłączony nie zacznie wyć jakiś alarm, migać kontrolka, cokolwiek, co mogłoby zwrócić na to ich uwagę? Nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Zerknęła na grupkę ludzi pochylonych nad już w połowie leżącą Alex i jednym ruchem odpięła kabel podnosząc telefon. Nic się nie zadziało. Popatrzała na mamę, na tatę i na pana Carlsona ze ściśniętym gardłem. Dobrze, że Andy i Mery wyszli, bo nie dałaby rady ich zostawić. Z walącym sercem ruszyła do wyjścia. W jednej dłoni trzymała telefon, a w drugiej przezroczystą kartę, którą wyjęła z kieszeni marynarki agenta Katsury... "Kochanie już idę" pomyślała.

Nic jej nie zatrzymało, kiedy wyszła na zewnątrz. Raz nawet pomyliła drogę, ale w tej części placówki nie było nikogo. Było zupełnie ciemno. Nie miała pojęcia ile czasu upłynęło odkąd się tu znaleźli, ale rozgwieżdżone niebo i księżyc w pełni zdecydowanie oznaczały noc. Przed budynkiem stał rząd samochodów i oczywiście po szybkich oględzinach uznała, że wszystkie są pozamykane. No cóż... Alex miała ich zwodzić jak długo się da, choćby mieli wezwać pogotowie i ją reanimować. Miała zrobić takie zamieszanie, żeby nikt nie zauważył zniknięcia Olivii. Rozejrzała się i miała ochotę zawyć ze strachu. Wywieźli ich na jakieś totalne odludzie i poza placem na którym znajdował się budynek była tu tylko droga dojazdowa i czarny las. Nic więcej. Żadnej oznaki cywilizacji. Po pierwsze musiała zejść ze światła i pola zasięgu kamer. Doskonale sobie to obejrzała na monitorze Katsury. Wyrzuciła jego kartę na ziemię przy wejściu i ruszyła biegiem do głównej drogi. Kiedy już się przy niej znalazła schowała się za gęste drzewa i drżącą ręką odblokowała telefon. Las wydawał masę dźwięków, których starała się nie słyszeć wybierając numer ostatniego połączenia. Trzy sygnały. Dokładnie tyle zajęło drugiej stronie odebranie.
- Zdecydowaliście się na kapitulację? - rozległ się ostry męski głos z nieprzyjemnym akcentem.
- Dzień dobry... - wyjąkała zupełnie bez sensu. Po pierwsze była noc, a po drugie chyba nie powinna być taka miła dla ludzi uznanych przez prezydenta za terrorystów.
- Kim jesteś?
- Nazywam się Olivia Shelly. To mnie szukacie.
Głos się nie odezwał, ale w tle usłyszała poruszenie.
- Tatuś cię oddał? - był teraz dużo spokojniejszy co nie umniejszało ani trochę jego grozy.
- Nie, uciekłam im i mam bardzo niewiele czasu. Słuchaj mnie! Oddam się w wasze ręce pod warunkiem, że wypuścicie wolno Williama i nie zrobicie mu żadnej krzywdy.
- Oddasz się w nasze ręce jak wypuścimy Williama? A jak nie wypuścimy?
- To wtedy wracam do siedziby CIA i nie będzie drugiej szansy.
- A po co nam ty skoro mamy jego?
Zacisnęła szczękę nie ze strachu, ale z faktu, że to co teraz powie będzie zupełną prawdą.
- Uwierz mi mój tata nie jest zbyt sentymentalny wobec przyjaciół.
- Gdzie jesteś? - nie dyskutował dłużej.
- Nie wiem, dookoła jest tylko las. To jakieś obrzeża Seattle. Zaraz zaczną mnie szukać.
- Rozłącz się i czekaj na nasz telefon.
Nie czekając aż wypełni polecenie sam się rozłączył. Olivia weszła za pierwsze drzewo i ukryła się za nim. Było zupełnie ciemno, a kryjówka CIA wydawała się jedyną jasną oazą na tym terenie. Las szeleścił i zawodził. Zamknęła oczy, żeby niczego nie zobaczyć i czekała. Było jej okropnie zimno. Miała na sobie samą jasną sukienkę, którą założyła tego ranka. Boże to było dzisiaj rano? A może już wczoraj? Zerknęła na wyświetlacz telefonu. Była prawie północ. Ile godzin już go mieli?! Przytuliła telefon jakby to był jego właściciel. "Kochanie, gdzie jesteś? Miałeś przy mnie być kiedy im powiem. Miałeś nie pozwolić mnie tak potępiać..." Prawie zaczęła piszczeć, kiedy uruchomiła się wibracja w telefonie. Spokojnie... spokojnie.
- Tak?
- Rzuć telefon tam gdzie stoisz i biegnij na zachód. Po około piętnastu minutach dotrzesz do wybrzeża. Będziemy tam na ciebie czekać.
- Jaką mam gwarancje, że wypuścicie Williama?
- Nie masz, ale mogę ci zagwarantować, że jeśli tego nie zrobisz wyłupiemy mu te czarne oczka.
- Nie! Będę tam!
- Pamiętaj wyrzucić telefon. Nie mogą cię namierzyć.
- Dobrze... - szmer po drugiej stronie - Poczekaj!!! - uświadomiła sobie nagle coś bardzo istotnego.
- Co?
- Ja... ja nie wiem gdzie jest zachód...  - wyjąkała.
- Co za idiotka! - wrzasnął tamten. Zapadła chwila ciszy i telefon chyba wziął ktoś inny.
- Twoja droga jedzie z północy w południe - był spokojniejszy i mniej chrapliwy chociaż nie do końca znał angielski - Księżyc zaświeci się w tej chwili na północy. Musisz biec tak, że on jest po twojej prawej ręce.
- Rozumiem...
- Za każdą minutę spóźnienia twój chłopak straci jeden palec, więc lepiej, żebyś nie zawiodła - słuchawkę odebrał ten pierwszy - Powinnaś wybiec koło sporej skały. Czekaj przy niej.
- Dobrze.
- I wyrzuć telefon.
Rozłączył się.
Wyrzucić telefon... Pomyślała, że sprytnym będzie zostawić go po drugiej stronie ulicy... Może to ich zmyli, kiedy już wybiegną jej szukać? Musi się pospieszyć, bo to może nastąpić w każdej chwili! Otworzyła szybko funkcję pisania wiadomości i wystukała "Wszystko naprawię. Przepraszam" Zablokowała urządzenie i rzuciła go z całej siły w las po drugiej stronie drogi.
Księżyc po prawej.
Odwróciła się przodem w stronę czarnego lasu. Pot wystąpił jej na czoło i poczuła jakby ktoś wyssał cały tlen dookoła. To nic... Nic tu nie ma poza drzewami. To nic... Wiliam! Musi iść po Williama! Wyobrazi sobie, że po drugiej stronie lasu będzie na nią czekał... Tak... Od razu lepiej.
Problem pojawił się kiedy wykonała pierwszy krok i stanęła na gałęzi. Krzyknęła z bólu wskakując na jedną nogę. Była bez butów... Zrzuciła je wtedy na korytarzu i jakoś do tej pory nie przeszkadzał jej ich brak. Jasna cholera... Czarny las, brak jakiejkolwiek drogi, ona sama, zmarznięta i bosa. I jeszcze to piętnaście minut. Nie może tu stać. W każdej chwili agenci mogą zacząć jej szukać a w jasnej sukience przy pełni księżyca świeciła między ciemnymi drzewami jak pochodnia. Zresztą... ma piętnaście minut na uratowanie Williama, a jęczy, że bolą ją stopy. Ruszyła na przód. Ignorowała gałęzie, szyszki, kamienie i fragmenty kory ocierające i wbijające się w skórę. Ignorowała łzy spływające po policzkach i żal nad tym jak nędznie przyjdzie jej skończyć. Nie znajdą jej, bo będą się trzymali procedur. Będą czekali aż terroryści zadzwonią, a w tym czasie ona zostanie zgwałcona, pobita i nie wiadomo co jeszcze. Może ją uratują, ale czy będzie chciała przeżyć po czymś takim? Nieważne! William będzie cały i zdrowy. Będzie wolny!
Zaczęła biec dopiero kiedy usłyszała hałas. A Olivia potrafiła bardzo szybko biegać. Pędziła omijając na milimetry drzewa. Miała wrażenie, że coś biegnie za nią, czuła czyjeś dyszenie tuż za plecami i wiedziała, że jak się zatrzyma będzie po niej. Ledwo łapała oddech, kiedy jej stopa uderzyła  o wystający korzeń. Upadła zupełnie bezwładnie. Nie poczuła bólu. Była tak zdenerwowana, wystraszona i zdeterminowana, że nie czuła pulsującej stopy i strzaskanego kolana. William, William, William - powtarzała to cały czas w myślach. Musi wstać i biec dalej tyle, że nie ma siły. Płuca ją piekły od braku powietrza, a ciało drżało ze zmęczenia i bólu. Nie da rady się podnieść... Nie przejdzie ani kroku dalej.
Dźwięk silnika wyrwał ją z najczarniejszych myśli jakie tylko mogły ją najść. Uniosła głowę przestraszona, że to CIA i zobaczyła odbicie księżyca załamujące się na wodzie. Jest! Udało się!! Jednak dała radę. Poczuła zupełnie absurdalną radość, która poderwała ją na nogi, ale szybko wyparowała na widok tego co zmotywowało ją do podniesienia głowy. Niewielka motorówka kołysząca się na falach. Mięli wyłączony silnik i dryfowali do brzegu. Dwóch mężczyzn pochylonych nisko z karabinami wycelowanymi w brzeg. Podniosła się patrząc w swoje przeznaczenie. Na tyle zdały się wszystkie zabiegi ochrony jej. Ruszyła kulejąc przed siebie. Do otwartej przestrzeni zostało jej kilka kroków. Pomyślała o biednym Prestonie, który tak dzielnie walczył, żeby ją ochronić. Wszystko na nic. Mogła się poddać ostatnio w czasie przyjęcia, może już byłoby po wszystkim. Kiedy tylko ją zauważyli zaczęli wykrzykiwać jakieś słowa, ale język jakiego używali był jej tak obcy, że nie potrafiła nawet rozdzielić poszczególnych słów. Kiedy podeszła bliżej mogła powiedzieć, że wyglądali tak samo jak mężczyźni, którzy napadali ją do tej pory. Jedyne co ich różniło od tamtych to fakt, że nie maskowali się ciemnymi bluzami i spodniami. Ci otwarcie w białych strojach sięgających ziemi i turbanach na głowie wyglądali... przerażająco. Jeden z nich rzucił broń na dno motorówki i osłaniany przez drugiego wyskoczył zwinnie do wody na brzeg. Sięgała mu kolan i jego długa szata uniosła się na jej powierzchni. Olivia była jak zaczarowana. Szła przed siebie plażą i zupełnie bez emocji przyglądała się wszystkiemu dookoła. Skała o której wspominał mężczyzna była bardziej na północ. Bardziej w stronę księżyca.
- Olivia! - usłyszała swoje imię wypowiedziane twardym głosem.
- Olivia, Olivia... - odpowiedziała cicho - Kogo się spodziewałeś?
Wyszedł z wody i zbliżył się do niej bez wahania cały czas lustrując las za jej plecami.
- Jestem sama.
Zatrzymała się kilka metrów przed nią. Był zaskakująco młody i przystojny, chociaż w oczach Olivii widniał jako jednym z potworów o takich samych twarzach. Miał czarne oczy i gęste czarne brwi. Jego broda sięgająca właściwie od ucha do ucha była starannie przystrzyżona. Obejrzał uważnie jej zabłoconą sukienkę a masą pozaczepianych igieł i gałązek, krwawiące kolano i poranione stopy. Nie wyglądała najlepiej, ale jej wielkie, intensywnie zielone oczy były błyszczące, zdecydowane i gotowe. Przyszła do nich sama i nie zamierzała się bronić. Nie podchodząc bliżej gestem nakazał jej ruszyć do motorówki. Minęła go nawet na niego nie patrząc. Nie należał do wysokich mężczyzn, a ona i tak była od niego niższa. Bezbronna, zrezygnowana szła na samobójczą misję. Z początku się nawet ucieszyła, że może wejść do wody i schłodzić palące stopy, ale szybko się przekonała, że słona woda w połączaniu z ranami nie niesie żadnej ulgi. Jęknęła rozpaczliwie, bo okazało się, że ból może być jeszcze silniejszy i prawie upadła, ale mężczyzna idący za nią szybko zareagował. Brzydziła się jego rąk, brzydziła się jego ciała tuż przy swoim, ale nie miała innego wyjścia jak dać się zanieść. Starała się go nie dotykać, ale musiała się wesprzeć stając na chybotliwym pokładzie motorówki. Lufa karabinu tego drugiego dotykała jej żeber i spowodowała nerwowy paraliż. Jeśli się ruszy tamten wystrzeli.
- La! - ten pierwszy uniósł rękę i karabin przestał ją uwierać. Zaczęła oddychać. Nie oddychała wcześniej.
Drugi z mężczyzn był dużo starszy, groźniejszy. Jego siwe włosy i gęsta broda odcinały się wyraźnie od ciemnej pooranej bliznami twarzy. Olivia odwróciła wzrok, bo był zbyt przerażający, żeby na niego patrzeć. Jakieś ręce zaprowadziły ją na koniec łodzi i nakazały usiąść na ziemi. Jak tylko to zrobiła uruchomiono silnik i łódź szarpnęła do przodu. Siadła z wyprostowanymi nogami i popatrzała w jak opłakanym są stanie. Ale udało się. Zdążyła. Starszy mężczyzna usiadł za sterem, a ten młodszy na ziemi na przeciwko niej. Mierzyli się wzrokami.
- Gdzie William? - zapytała tak groźnie jak tylko potrafiła. Ten nie reagując na pytanie wyciągnął spod ławeczki brudną plastikową butelkę i jakąś białą ścierkę. Wysunął je w jej stronę jakby chciał pokazać, że to nic groźnego po czym odkręcił butelkę i powolutku badając jej reakcję pochylił ją nad rozbitym kolanem i przechylił. Olivia nie wiedziała czym jest substancja wyglądająca jak woda, ale nie miała na tyle szybkiego refleksu, żeby zareagować. Ciecz dotknęła jej kolana, a ona syknęła przygotowana na ból. Nie poczuła go. To chyba jednak była woda... Oblał jej kolano po czym dotknął delikatnie ścierką. To samo zrobił ze stopami. Nie wiedziała co zrobić, bo z jednej strony przynosiło to niewątpliwą ulgę, a z drugiej nie chciała, żeby jej dotykał!!
- Gdzie William? - powtórzyła.
Popatrzał na nią prawie się uśmiechając.
- Isimi Karim - dotknął dłonią piersi.
- Świetnie... - warknęła - Nie mówisz po mojemu... William - powiedziała wyraźniej - William.
- Karim - znowu dotknął dłonią piersi.
- Co mnie obchodzi jak masz na imię... - prawie się rozpłakała - Pytam o Williama. Macie go wypuścić. Przyszłam do was sama i już nie jest wam potrzebny.
- Karim - powtórzył, a ona aż szarpnęła nogą zniecierpliwiona - Karim przyjacielski. Olivia też.
- Czyli mówisz po angielsku - ruszyła się gwałtownie - Proszę cię powiedz co się stało z Williamem?
Spuścił wzrok, po czym odwrócił się w stronę swojego wspólnika. Uniósł wskazujący palec do ust.
- Ciii - szepnął - Spokojnie - powiedział prawie bez obcego akcentu. Olivia była się tylko w stanie patrzeć z szeroko otwartymi oczami na jego twarz na powrót zasnutą ponurą obojętnością. Płynęli bardzo długo. Pojedyncze kropelki wody rozbijane przez silnik rosiły jej ramiona, a zimny wiatr od razu je suszył. To niesamowite jak w upalną lipcową noc może być zimno. Patrzała obojętnie w bok na krajobraz dalekiego brzegu i prawie się roześmiała na widok świateł wesołego miasteczka. Mijali Portland...
- Myślą, że jesteście w Langley... Zupełnie w innym kierunku!
Karim tylko patrzał. Nic nie mówił, nie reagował, nawet się nie ruszył. Patrzał. Nie ma szansy, żeby ją znaleźli... Nie ma takiej możliwości, bo będą jej szukać setki kilometrów w inną stronę. Miała nadzieję, że chociaż uda jej się uwolnić Williama i reszta przestaje ją obchodzić. Niech się inni martwią. Patrzała w punkt rzadko mrugając jeszcze przez jakiś czas. Miała maksymalnie napięte mięśnie ze strachu i zimna i zareagowała dopiero na dźwięk uspokajającego się silnika. Rozejrzała się, i od razu zauważyła więcej osób poubieranych w te dziwne koszule nocne. Zbliżali się do niewielkiego mola. Ot kilka desek zbitych razem. Z każdą sekundą rozpędzona łódka coraz bardziej się zbliżała od celu, a Olivia coraz wyraźniej widziała ich zasłonięte twarze. Różnili się tylko wzrostem i tężyzną, ale oczy mięli takie same. Czarne, zimne i złe. Ciagle mówili robiąc przy tym straszny hałas. Karim wstał rzucając linę. Pochwycili ją i przywiązali do grubego pnia wystającego z ziemi.
Resztę drogi Olivia pamięta jak przez mgłę. Została wyszarpana z łodzi i pierwsze dotkniecie stopami ziemi było tak dotkliwie bolesne, że prawie upadła na kolana. W ostatniej chwili czyjeś dłonie pochwyciły jej ramiona i postawiły do pionu. Ktoś ją popychał, ktoś szarpał za jej włosy, ktoś inny się śmiał. Cały czas mówili w tym strasznym języku w którym słowa zlewały się w jeden ciąg. Mięli głośne, wulgarne głosy przesycone nienawiścią i drwiną. Olivia była mieszanką bólu, złości i strachu. Zupełnie spanikowana zaczęła krzyczeć, kiedy mężczyzna przed nią wyciągnął czarny worek i wepchnął jej go na głowę. Ktoś znowu ją popchnął, ktoś inny złapał, kiedy upadała i tak w kółko. Nie wiedziała, czy przesuwają się w jakimś kierunku, czy stoją w miejscu. Straciła zupełnie poczucie czasu i orientacje w kierunkach wystawiona na wszystkie bodźce. Jedne ręce złapały ją za pierś inne klepnęły mocno w pośladek. Nic nie widziała, ale wydawało jej się, że stoi w środku okręgu jaki utworzyli i popychają ją między sobą. Odpychała ich, machała na oślep rękoma, krzyczała i piszczała. Próbowała zedrzeć worek z głowy, ale nie pozwolili jej go choćby dotknąć. W końcu się poddała. Przerażona i osamotniona zrezygnowała z walki. Po kolejnym popchnięciu nie zrobiła kroku w przód tylko poleciała prosto na twarz. Nie zdążyła dotknąć ziemi, bo ktoś wziął ją na ręce i krzyknął, a głosy odrobinę przycichły.
- Wypuśćcie go - szepnęła - Róbcie co chcecie, ale wypuśćcie go.
Nieśli ją, a ona zwisała jak nieprzytomna. Nie miała siły ruszyć nawet ręką, ani drgnąć. Możliwe, że na chwilę przysnęła, bo głos z łamaną angielszczyzną sprawił, że drgnęła.
- Mówiąc "go" myślisz swojego chłopaka, co tu trzymamy?
- Wypuśćcie go! - udało jej się podnieść głos.
- A nie chciałabyś się go patrzyć?
Zerwanie worka z głowy wiązało się potężnym szarpnięciem za włosy. Nawet nie pisnęła. Postawili ją na nogi i chcąc nie chcąc musiała się podeprzeć na jednym z nich.
- Zobaczyć się z nim? - szepnęła niepewnie z nadzieją. Na taką perspektywę wróciła jej spora część sił - Macie go wypuścić - powtórzyła po raz setny.
- A nie wolisz pobyć troszkę sam z chłopakiem zanim znowu pójdzie?
Rozejrzała się szybko dookoła. Byli w jakimś domu?! Brudnym, starym, zakurzonym domu!
- No więc? - zapytał ten sam głos. Teraz rozpoznała. To był głos z telefonu. Ten który jej tłumaczył jak obrać zachód. Było tu mniej mężczyzn niż na przystani, ale to nie zmniejszyło jej strachu. Nadal wszyscy mięli zasłonięte twarze - Nie chcesz sprawdzić czy zdrowy?
Nie odpowiedziała, a oni wcale nie potrzebowali jej odpowiedzi. Tym razem nikt jej nie szarpał, ani nikt nie krzyczał. Postać stojąca koło niej wskazała dłonią schody.
- Idź - ostro rozkazał. Zrozumiała, że nie jest to propozycja. Wspięła się po drewnianych trzeszczących schodach. Szła możliwie szybko, żeby nikt jej już nie popchnął, a każdy krok wzbijał kurz. Był gdzieś tu! Był w tym samym budynku... Czy naprawdę pozwolą jej go zobaczyć? Na piętrze nie było ani jaśniej, ani czyściej. Drewniana podłoga obecnie szara nosiła odbite ślady wielu stóp. Długi, wąski korytarz z jedną żarówką zwisającą na samym środku ciągnął się w obie strony. To musi być jakiś stary farmerski i już dawno opuszczony dom. Po lewej stronie na końcu korytarza stały dwie postacie. Szturchnięto ją lekko, żeby poszła w tamtą stronę, a postacie zaczęły otwierać zamki w drzwiach. Jeszcze nigdy serce nie waliło jej tak mocno...

William usłyszał hałasy dobiegające z dworu. Te robaki zawsze hałasowały, ale teraz byli naprawdę poruszeni. Coś się stało... Jakieś ustalenia z Lucasem doszły do skutku? Nie... Nie teraz! Jeszcze za wcześnie! Nie mógł wyjrzeć przez ciasno zabite deskami okno, ale nawet gdyby mógł to nic by nie dało, bo hałas przeniósł się do środka. Słyszał tupanie wielu butów o drewnianą częściowo spróchniałą już podłogę. Wchodzili na górę? Wstał z krzesła i ustawił się pod ścianą dokładnie na przeciwko wejścia. Będzie miał chwilę na ocenę sytuacji i reakcję. Mały stolik i krzesło ustawił dokładnie na środku przejścia, żeby musieli je odepchnąć, lub ominąć idąc do niego i dając mu tym kolejną sekundę. Wsadzili klucz w zamek i szczęknął ustępując. Drugi... to samo. Po co te wszystkie zabiegi skoro zastrzeliliby go gdyby tylko wychylił głowę za drzwi?! Kiedy w końcu wszystkie trzy zamki puściły drzwi się uchyliły i podobnie jak poprzednim razem teraz też pierwsza weszła lufa karabinu. Idioci. Zlikwidowałby ich zanim zdążyliby mrugnąć. Kiedy w końcu zrozumieją, że nigdzie się nie wybiera? Pierwszy wchodzi jeden z jego strażników. Ciekawe, czy chociaż jest pełnoletni? Chociaż zawsze krzyczą, żeby podniósł ręce do góry on nigdy na to nie reaguje. po prostu zaplata je na piersi i czeka na to czego chcą. Tym razem wszystko się zmienia. Tym razem ich przywódca Salim jest wyjątkowo zadowolony prowadząc przed sobą małą, nieszczęśliwą osóbkę. Williamowi ręce opadają, kiedy w zabłoconej, utykającej kupce nieszczęścia rozpoznaje Olivię. Tak tych oczu nie da się pomylić z żadnymi innymi. Wpatruje się w niego tak... tak dziwnie! Jakby nie wierzyła, że to on. William przestaje oddychać, kiedy Salim łapię ją za ramie i wpycha do środka. Olivia się potyka ledwo stając na lewej nodze, ale staje prosto nie odwracając od niego wzroku.
- Mały prezent - Salim zaczyna się śmiać z dwuznaczności swoich słów - Bawcie się dobrze, nie zgorszycie nasi chłopcy.
Wycofuje się, a razem z nim jego "chłopcy". Drzwi się zatrzaskują i zamki znowu zamykają.
- Co ty tu robisz? - wykrztusza William.
Olivia tylko przecząco kręci głową. Zatacza się przy tym asekuracyjnie łapiąc ściany. Rusza do niej pędem prawie przewracając przeszkodę, którą sam ustawił. Jak ona wygląda?!
- Mój Boże Livi co oni co zrobili?! - dotyka jej skołtunionych włosów i łapie w pasie - Boli cię coś maleńka?
- Mięli cię wypuścić...
Krzywi się, kiedy łapie ją za dłoń. Ma całe otarte kostki, ale nie przeszkadza jej to ją unieść i dotknąć jego policzka. Uśmiecha się blado kiedy zarost drapie ją we wnętrze dłoni. To bardzo zimna dłoń. Lodowata...
- Jakim cudem cię złapali?
- Mieli cię wypuścić - szepcze powtórnie, a dłoń bezwładnie opada na jego ramię. Osuwa się w jego wyciągnięte ręce zupełnie bez przytomności.





2 komentarze:

  1. Zdaję sobie sprawę, że takie komentarze pewnie Cię denerwują ale i tak zapytam :P Kiedy możemy spodziewać się następnego rozdziału?
    Pozdrawiam
    A.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jedyne co mnie w nich denerwuje to to, że nie potrafię na nie odpowiedzieć :) Dzisiaj mnie troszkę zasypała praca, ale postaram się na jutro coś napisać. Może krótsze, ale coś tam wrzucę.

    OdpowiedzUsuń

Znacie to uczucie kiedy jesteście powodem czyjegoś uśmiechu? Jest... Niesamowite!!